Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/326

Ta strona została przepisana.

Godzina jest w tej chwili pół do dziewiątej; wcześniej „wstać”, jak o pół do piątej, nie ma celu: osiem więc godzin będziemy tak używać — hopla! Szczęściem jest naszym, że mróz nie za wielki: może dwa, trzy stopnie; przyczyną ziąbu jest głównie ten wicher wszeteczny! Ja — nic jeszcze: lodeny i skafander amerykański chronią mię jako tako, ale panna Karusia w lekkiej wiatróweczce i batystowej bluzce — katusze przechodzi! To też osłaniam ją jak umiem. Co za szkoda, że nie mam już osławionej swojej peleryny, którą od szeregu lat wesołość towarzyszy budziłem! Niestety, właśnie przed tygodniem tak się zasłuchałem w miły szczebiot pani profesorowej Drewnowskiej, gdyśmy z nią i małżonkiem znęcali się nad północnym ramieniem Kasprowego Wierchu, że pelerynę zgubiłem! I to teraz właśnie, kiedy po dwudziestu paru latach, naprawdę błogosławieństwem mogłaby się stać. O — los jest zawsze ślepy!
Oprócz wiatru, oczywiście, osłabił nas głód. .Po owej „sutej”, kolacji w Podbańskiej i trosze malin w Cichej dolinie — — nie jedliśmy nic, a w każdym razie to już ponad 40 godzin nie byle wysiłków. Są tam jakieś drobiazgi w plecaku p. Karusi, bo główna treść w moim na Hali została, — ale podrażnienie widać nerwowe i apetyt nam hamowało: jak się rozwidni, to zjemy...
Jak zbiegło tych długich osiem godzin, trudno mi sobie zdać sprawę. Rozmaitości było diablo niewiele; jedna z nich — to rozpinanie guzika pod szyją w wiatrówce towarzyszki; rozpinaliśmy go różnymi sposobami — nie do wiary — długich sześć