Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/329

Ta strona została przepisana.

Usłyszeli. Zrozumiawszy sytuację, dwu młodzieńców, ująwszy ją pod ręce, poszło z nią na Halę. Reszta za jej wskazówkami szukała mnie.
A ja tymczasem drzemałem sobie spokojnie, właściwie majaczyły mi się jakieś obrazy w półśnie... Nie dokuczało mi nic, tylko omdlenie jakieś mną owładło: straciłem świadomość czasu, — możem spał, może nie. Stan może dość miły nawet: obojętność na wszystko. A niechby teraz góry leciały ze mną, gdzie chcą! Bezwład duchowy i bezwład fizyczny...
Paf! paf! — wystrzały rewolwerowe ozwały się dołem; echo je powtórzyło górą... Widzę żuki jakieś rzeczne, pnące się ku górze... Czego one tutaj chcą? A te żuki poczciwe mnie po zboczu szukały! Widocznie, że mózg mi objęło takoż owo odrętwienie, bo choć widziałem tych ludzi, nie odzywałem się do nich zgoła. Czym wreszcie się zdradził głosem, czy znaleźli mię sami, nie zdaję sobie sprawy.
Za kwadrans mieli mię już w obrotach. Czego ci dzielni chłopcy nie robili! Przede wszystkim, każdy uważał za obowiązek wetknąć mi co w zęby: to pomidor, to jabłko, to czekoladkę, to salami kawał. Połykałem jak struś. Wobec tego z pewnymi zastrzeżeniami i łyk przedziwnego jakiegoś likworu mi dano; ponieważ do jednego tylko ograniczyć się miałem więc „zaciągnąłem się” tak potężnie, że połowa zaledwie zawartości w łagiewce została. Wzięli mię następnie na linę, za którą ciągnął przewodnik czołowy, dwu panów ujęło mię pod ręce, czwarty zaś — nie uwierzyłbym dzisiaj —