Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/330

Ta strona została przepisana.

nogi mi od czasu do czasu po śniegu przesuwał. Czułem, że gdyby mię puścili, runąłbym od razu na ziemię! Niemoc fizyczna zupełna i, jak u mnie, bez precedensu w górach.
Zrozumiałem śmierć Kaszniców i Wasserbergera pod Lodową Przełęczą... Może i ten mój mimowolny eksperyment się komu w górach na co przyda...
Skutki? — prawie żadne... Odziębiliśmy wprawdzie łącznie wszystkie 40 posiadanych palców, ale leciutko; po paru tygodniach śladu z tego nie zostało. Towarzyszce mojej poplątało się wprawdzie coś w buzi: język jej jakoś stracił sprawność u obsady, mówiła niewyraźnie, ale i to po paru dniach minęło. A poza tym myślicie, że choć katar się przyplątał? Nic podobnego! Ot, — czym są góry! nie mściwe, mimo, że tak groźne...
Gdy stanąłem na przełęczy, ozdrowiałem jakoś błyskawicznie! Zwolniony z więzów linki, ścigałem się niemal na dół z polską partią ratowniczą; bo i taka była. Idzie o to, że gdy ja paradowałem pod górę na podobieństwo cielęcia na powrózku, Słowacy wysłali przodem dwu spośród siebie na Liliowe i ci zaczęli hukać z przełęczy. Usłyszano w schronisku i zrozumiano. Wnet kilku zuchów puściło się do góry z najmożliwszymi środkami ratunku.
Gdy ja dochodziłem do przełęczy, dochodzili już niemal i tamci z drugiej strony. Sprawność tej młodej generacji jest wprost nieprawdopodobna... I tu nas poza tym rozrzewniła ta niezwykła taternicka solidarność w niesieniu pomocy...