Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/36

Ta strona została przepisana.

wartko, zwłaszcza, że chłodno w powietrzu. Na Polskim Grzebieniu — zima: nikłe trawki szronem pokryte, sople lodowe zwieszają się z kamieni... wiatr olaboga. Krajobraz wprost podbiegunowy: śnieg i śnieg! Ginie pod nim słusznie tak dzisiaj nazwany Zmarzły Staw.
Pan Stanisław czekan w garść i jazda na dół! Oparł się aż na drugim końcu stawu i musiał tam na mnie z pół godziny czekać, gdyż trudno mi po stromych piarżkach sztywną nogą zamiatać. Śniegi ciągną się dalej, w Świstowej, kędy innymi laty jelenie po trawkach chadzają... W miarę wznoszenia się słońca, które wreszcie wyjrzało, robi się cieplej i weselej, z lepszymi tedy minami dążymy przez nudne i błotniste dzisiaj piętra Świstowej i wreszcie stajemy na polanie pod Wysoką. Widoki na góry wspaniałe: lśnią wprost w słońcu, mimo woli oczy też lecą wstecz ku nim. W chatynce poza strumykiem wypijamy po parę kubasków roztrzepańca i wnet się puszczamy ku Żabiej Polanie. Skręt na lewo — i przez las ku Morskiemu! Nudzi nas jednostajna droga, urozmaicona chyba ćwiczeniami gimnastycznymi i po kałużach, tak niedostosowanymi dzisiaj do stanu mojej nogi.
Jest wreszcie i Morskie Oko... Nasz przedsiębiorca, oczywiście się nie stawił, — wszak i on Sarmata... Nie ma i p. Zaruskiego, który miał asystować, słowem — wszystko w porządku... Wczorajsi nasi uciekinierzy, byli tu, przenocowali, zasadzili trochę limbek przy ścieżce „warszawskiej” i, gnani wstydem, uciekli samochodem właśnie przed chwilą. Siadamy do obiadu; gram parę partji sza-