Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/40

Ta strona została przepisana.

chery — zmalały niepomiernie: męcz się, człowiecze, by je... ubrać, jak tu się mówi...
Mijamy skręt do Niewcyrki i zgoła przypadkiem trafiamy na ścieżkę do schroniska, tak filuternie oczom ukrytego, żeby go kto aby nie dostrzegł. Jest to domek niezagospodarowany z pryczami i dwiema dymiącymi kotlinami, w dwu izbach przybytku. Gwarno tu dosyć; kierujemy się na prawo, jeden bowiem obywatel tu się tylko krząta. Ba, ale plecak, plecak... — jeden z trzema nie przyszedł... Objaśnia nas obywatel, że trzech tu już studentów ze Lwowa się ulokowało; ale to nic: prycza wystarczy: będzie cieplej spać. Nie wróżę sobie kapuańskiej nocy: na pryczy trochę mokrych gałęzi, poza tym niemal błoto na twardych deskach.
Noc już zapadła zupełna; gwiazdy się iskrzą, jak złote gwoździe bacowskiego pasa... Po wodę do potoku! — i rozpoczyna swe dziwy p. Jaś: w pięć minut spreparował rosół z kluseczkami królewskiego godny stołu... Po czym, naturalnie, spać... Spać — ironia! Noc nawet nie zimna, ale twarde deski i wilgotne gałęzie „posłania” robią swoje: dygoczemy z zimna... Sąsiedzi na pryczy jakoś dziwnie ruchliwi: to się kładą, to wstają, to wywracają meble, wreszcie jeden, przedsiębiorczy widać, postanowił napalić w piecu. Gdyby ten człowiek w balon na uwięzi tak dmuchał, jak dmuchał bez znużenia w popsutą kotlinę, do historii by przeszedł! Godziny całe w interwalach półsnu, półjawy, słyszę: pfu, pfu, pfu!... Wszystko bez skutku. Brzask go dopiero spędził ze stanowiska: przedmuchał noc całą. Jeżeli dodać do tego pluszczące odgłosy ule-