Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/41

Ta strona została przepisana.

wy na dworze, to nie trudno sobie wyobrazić, w jakim usposobieniu się „spało”...
Wstajemy, — wysuwam głowę ze schroniska: leje, jak za dni stworzenia! Wracam pod pelerynę, — na co się mam śpieszyć? Szósta, siódma, ósma, dziesiąta — — wciąż leje... Krywaniu, Krywaniu, czyżby?...
Są tacy, co do jutra czekają tu na pogodę; a może i my?... brrr! Na szczęście, nic z tego, bo poza tym, że zapasów mamy niewiele, do przerażającego przychodzę odkrycia: dźwigam cały czas na plecach pękatą blaszankę spirytusu do maszynki, tymczasem — o zgrozo! — pusta! Czym się zgapił i nie nalał, czy też po drodze gdzie wytoczył? Próby palenia mokrymi gałęziami nie udają się. W tych warunkach nawet w pioruny trzeba uciekać stąd...
Naraz, cudem... wypogodziło się! Ale to już blisko pierwsza; z Krywania na dzisiaj nic; ratujmy choć jezioro Szczyrbskie! Pomimo odmierzonej dawki protestów p. Wacława, zaklętej w stereotypowy wykrzyknik: „Wariatem trzebaby być, by iść,” — ustalamy wymarsz. Puszczam się nieco przodem, — niech mię gonią szybkobiegi! Po jakimś czasie sceneria zmienia się zupełnie: słońce w całej krasie rozpaliło się na niebie. Spijana przez nie wilgoć z powietrza, zda się, unosi ponad chmury osad zwątpienia, który tak człeka smęcił od północy; nowa nadzieja wstępuje w serca i z nią — nowe pragnienie czynu!
Idę wartko, podśpiewując sobie... Aż tu przeszkoda: znów nowa piramida drewien, zamiast