Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/46

Ta strona została przepisana.

kręgu stado wolców i upewnia, że tam nam drogę na pewno pokażą. Śmieję się z uciechy, bo absolutnie tak samo rzecz się miała przed trzema laty: i juhas był i wólce były i korona też. P. Jan ma jednak dobrą minę, tylko ucieka, jakby go wstyd własny gonił... P. Wacław rad, bo słusznie jest w tej chwili „przeciwnego zdania”, a pasjami to lubi...
Pędzimy, jak konie stepowe, aż wodotryski biją nam spod stóp! Z wolców na widnokręgu p. Jan już zrezygnował: stracił zaufanie do chwiejnych informacji Słowaka. Dobrze już po 6-ej, a to połowa sierpnia — periculum in mora... Mamy niby jakąś ścieżynę, ale licho ją wie: ona to, czy nie ona?
Ściemnia się; jakieś strumyki po drodze, których być tu niby nie powinno. Źle! — kiwam ja głową, szemrze p. Wacław, zęby zacina p. Jan... Jesteśmy, oczywiście, gdzieś na Rakitowym wyżu, ale kołujemy po omacku, widzi mi się, bez sensu. We wszystkich kierunkach krzyżują się ślady: co który ułapim, zaraz zanika; a błota, a wspomnień po rogaciźnie — olaboga! Wątpi już na dobre i p. Jan, choć usiłuje nie wypaść z tonu: wpatruje się niby w swój kompas, kombinuje, pokazuje kierunek, że to: tam! tam! Ale to nic sytuacji nie poprawia. Istotnie, „tam!” — tylko, że kompas w swych wskazaniach nie uwzględnia takich szczegółów, jak to, czy tam woda, czy trzęsawiska, czy zgoła z góry na łeb. Wreszcie znaleźliśmy się w jakimś borze z czasów Henryka Brodatego, przetrzebionym zresztą obecnie przez innych ludzi brodatych. Mchy tu do kolan, to znów kępki podejrzane, jak się