Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/47

Ta strona została przepisana.

okazuje, porosłe mchami kamienie, to dziury między nimi na dwa łokcie w głąb.
Mdłe światełko latarki odmawia już służby: maluczko, a zgaśnie zupełnie. Potyka się wreszcie sam latarnik-wódz, zarwawszy się na kępce, światło gaśnie i zabawa gotowa! Podrażniona ambicja wodza, zwłaszcza wobec czarnowidztwa p. Wacława i moich poprzednich przepowiedni, rwie się i szamoce: jeszcze nas ciągnie jakiś kwadrans po ciemku, jeszcze usiłuje dojrzeć coś na kompasie, wreszcie kapituluje.
— Nie chcecie dalej iść, to trudno, zostaniemy tutaj — tak, jak gdyby sam dalej mógł iść, figlarz...
Postanawiamy nocować — — ale gdzie? gdzie, skoro wszystko mokre? Stojąc, mamy wyczekiwać słońca? — takie to jeszcze odległe terminy: dopiero dziesiąta!
Wokół wszystko usiane zdradliwymi kępkami; człek traci zaufanie do ziemi rodzicielki... Pochylone wiekiem smreki płaczą nad nami prawdziwymi łzami: wilgoć nocna kapie z nich obficie. Wszystko mokre u góry, mokre u dołu — i spać tu? Przemyślny p. Jan odnalazł jakieś kamienisko, rozpękłe ze starości; mamy je zużytkować na hotel. Mokre to i oślizgłe, ale po wysłaniu gałązkami, które wszak własnym ciałem można nieco osuszyć, może jako tako legowisko udawać.
Zsiadamy się plecami, jak można najbliżej, kaptury na głowy — i spać! Głód nam jednak przypomniał, że to jeszcze kolacji nie było, a że spirytusu do maszynki brak, więc tylko suszone morele, czekoladki, sera jakiegoś okruchy, — słowem, co