Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/48

Ta strona została przepisana.

się na ciemno z worka dało wyłowić, bo roztasowywać się tutaj nie ma gdzie. Tak jesteśmy spracowani, że w gardłach zasycha, resztą więc śliwowicy z pod ciemnej gwiazdy płaczemy je, biedni...
Po bezowocnych próbach zamykania oczu i uszu, widzę, że nic z tego, proponuję więc z pod kaptura: niech który anegdotkę opowie. W lot podchwycono propozycję: posypały się mniej lub więcej swawolne opowieści, zasłyszane w długim i szerokim życiu. Zaciekawione smreki chyliły czuby ku nam i w skurczach śmiechu wilgoć z siebie strząsały... Od stworzenia świata na pewno tu takich bakchanalji słownych nie święcono... I dacie wiarę? do świtu wystarczyło materiału. Muszę się przyznać, że gadać, to najwięcej gadałem ja; za to tamci celowali w mniej lub więcej fałszywych śpiewach. Słowem dopełnialiśmy się w koncercie leśnym...
Pierwsze blaski budzącego się dnia podniosły nas na nogi. Zadygotaliśmy, jak w febrze, bo po kilku godzinach zagrzania się w bezruchu na wilgotnej „pościeli”, zaczęliśmy, wystawieni zaraz na chłodek poranny, wprost parować. Uciekać! Boże, gdzie nas tu zniosło z prawdziwego szlaku! Gdzieś przy ścieżce z Furkotnej doliny spędziliśmy tę noc bezsenną. Nie żal jej jednak, bo pominąwszy inne rozkosze, zarobiliśmy na tym... ładnych kilkanaście koron: ani kolacja w Szczyrbskim, ani nocleg nie kosztowały nic; — nie zysk?
Ranek wstał przepiękny; wschód słońca barwny; a już cudowne były efekty w samym jeziorze, z którego drugie słońce w nas biło!