Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/50

Ta strona została przepisana.

ny postój w gościnnej polsko-słowacko-węgiersko-cygańsko-niemiecko-żydowskiej karczmie. Twór iście cesarsko-królewski!
Niesłychanie wylani gospodarstwo ze starożydowską gościnnością raczą nas wszystkim, co mają na zbyciu, nawet biegającymi jeszcze kurczętami. Snadź nie przywykli do gości, co różnią się choć szczyptę od ucztujących właśnie w głównej izbie pijanych górali, wyciągających oryginalne w swej niemuzykalności trele. Zaczyna się fotografowanie: łasi na typy moi towarzysze, bombardują wprost brunatne piękności płci obojej ze sprawnych swych aparatów: żydzięta podstawiają się namiętnie pod szkła; — słowem idylla międzynarodowa... Ale nie wiem, czy ręce artystów drżały tak po cesarsko-królewskim treberku, czy słońce żdżarskie było tak niehojne, — dość że żadnych plonów ta usilna praca w wyniku nie dała.
Deszcz, który ustał na chwilę, znów rozpoczął leniwe swe siąpienie. Pochowaliśmy nosy w powozie i jęliśmy drzemać na wyścigi. Szło mi jednak o to, by w drzemce uchwycić moment przedostawania się przez przełęcz Żdżarską. Chwyciłem — i rozczarowałem się zupełnie: mało jest ona imponująca. Ale nawet dzielić się wrażeniami nie było z kim, bo wszyscy razem z woźnicą i końmi kiwali się w miarowym ruchu: wszyscy spali... Tak wszelkie stworzenie usposabia mdły deszczyk dzisiejszy... Ale nie: na finiszu pokazał, co umie: łupnął ulewą, aż bractwo otrzeźwiało z kretesem.
Krywaniu, Krywaniu! — takiż to odwrót zgotowałeś mi i tym razem!