Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/60

Ta strona została przepisana.

wa się zwolna ku górze. Ale wygląd nie arcy! Ubranie pokąsane przez kamienie, krwawe wykrzykniki na rękach, na koszuli ślady krwi... Pięć kwadransów zajęły przygotowania do windowania i windowanie samo; pięć kwadransów prężyły się nerwy pod przełęczą i na przełęczy: o kwadrans na ósmą stanął p. Kazimierz na pewnym gruncie. Blady, zielony niemal w półmroku wieczora, ale zawadiacko nas wita: dobra! dobra!
Nie mniej spiłowany jest p. Osiecki, — my za to... wypoczęci: od siedmiu niemal godzin czekamy tutaj. Udał się skrót, nie ma co mówić!... Ha, ale ma za to p. Drewnowski „pierwsze” zapewne wejście na przełęcz Szczyrbską, a jeszcze pewniej — „ostatnie”.
Cóż dalej? P. Stanisław jeszcze chce ratować honor wyprawy: choć na Młynicę proponuje zejść... Ale co za cel? — kamienie pod głową wszędzie jednakowo twarde... Staje, że schodzimy na Hlińską. Mierząc wszakże wszystkie nogi miarą swoich nóg, Osiecki chce niby do szałasu ciemno-smreczyńskiego zdążyć. A jakże...
Zaczyna się teraz wariacki lot, z razu po mroku, po ciemku później, przez to samo zbocze, co nas tak haniebnie kamieniami obiło przed południem. Taniec, jak w balecie... — ale nie jest to taniec wesela, nie! Milczymy przykładnie; czasem tylko pokrzyki mimowolne świadczą, że coś tam komuś nie smakuje... W pocie czoła osiągamy dolne partie...
Stanęliśmy wreszcie na jakichś trawkach.
— Prędzej! prędzej! — nagli p. Stanisław. Do czego mu tak pilno? — myślę sobie — do tej pa-