Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/63

Ta strona została przepisana.

proci wilgotnej? Proponuję, by tu zanocować. Ale gdzie tam! pędzą dalej... — idę tedy i ja, przeklinając zdradzieckie kamienie w obfitych trawach doliny. Z godzinę tak w pocie czoła i nie czoła biegniemy; naraz zyskuję stronnika:
— Niech lecą, — odzywa się p. Ojrzyński, my tu się pewniej prześpimy... I podrałowali. Śmieliśmy się, gdy o jakieś trzysta kroków dalej przypadli i oni i latarkami sygnalizować jęli postój. Obojętnie udajemy niemych; manewrujemy teraz w plecakach; kolacja na zimno pod gwiaździstym niebem ma swój urok...
Legliśmy po niej spracowani do snu. Dziwić się musiał przecudny dzisiaj, srebrny cały i srebrem wokół ciskający księżyc, gdy ujrzał na różnych częściach grzesznego mego ciała efekty bieliźniane o całkiem innym przeznaczeniu: koszulinę z plecaka wciągnąłem na kurtkę, ręcznikiem owiązawszy szyję, skarpetki wełniane na rękach, — mam tu z zimna młode życie stracić? Twardo było wszetecznie, więc w całym tym uzbrojeniu poszedłem szukać miększego łoża. I znalazłem w pobliżu mdły jakiś trawniczek; ale nie chciało mi się po czekan już wracać. Jakież było zdziwienie towarzysza, gdy przebudziwszy się po paru godzinach i chcąc mi połączenie obozów zaproponować, nie znalazł mnie, tylko mój czekan. Ja na nawoływania nie reagowałem z figlów: niech sobie woła... Pochodził trochę p. Antoni, szukał, wreszcie, przypuszczając widać, że poszedłem przodem, przytulił mój czekan do piersi i puścił się w drogę sam, o czym ja znów nie wiedziałem. Z kolei ja, obudziwszy się o świ-