Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/65

Ta strona została przepisana.

motywy natury gospodarczej bruździły mi; byłem zły.
Nastąpiły dla mych towarzyszy słodkie godziny kapuańskie w przepysznej pogodzie letniego dnia. Słońce wprost leje się z góry na stuletnie smreki, — poobnażali się, jak się dało, palą ogniska, fotografują, zawodzą sobie, cieszą się — ja nic, bom zły...
Już dobrze za południe przewaliło się słońce, gdy wrócił p. Drewnowski; owego czegoś nie znalazł; w mgłach poranka pewno się rozwiało... Stropiony, wziął się do jedzenia, a że niecny zamiar powrotu do domu właśnie w gromadce już był dojrzał, postanowiono ulżyć plecakom i również jeść zaczęto...
Ruszyliśmy wreszcie, bez p. Kazimierza, który dłużej nad swą mamałygą się znęcał i miał nas dogonić. Nie bardzo to mu się udało, bo stanął w Zakopanem coś o drugiej w nocy. Nie wiele lepiej udała się Kamienista panu Ł.: obiecywał sobie powrót na dziesiątą, był zaś po pierwszej w nocy. Jaka szkoda, że nie zeszli się ci mężowie tak o pół do drugiej na Krupówkach!
Co do nas, to stanęliśmy na miejscu o parę godzin wcześniej, przy czym teżeśmy się rozbili, bo ja, tak sromotnie zdradzony przez towarzyszy co do Krywania, całą drogę udawałem dumnego senatora i szedłem powoli. „Po kawałku” zaczynała się wycieczka, „po kawałku” się skończyła. Ale nie mieliśmy sobie nic do wyrzucenia: przeszliśmy właśnie w tych ostatnich godzinach — i tamci, i moi, i ja — takie lanie, jakiego świat nie widział! A jakże: byłem już powyżej dolinki Walentkowej,