Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/69

Ta strona została przepisana.

coś na to patrzy. Autochtonów tej ziemi, Polaków, chyba między służbą szukaj!
Spaliśmy w ciszy tutejszej po rozgwarze Sariusza, jak króle. Ale rankiem przeciągnęły się nam miny: Hawrania nawet mimo lunety nie widać, mgły się włóczą, siąpi... Do diabła! — gdzież to słońce wczorajsze? te dłonie jedwabne?
Trzeba jednak iść: tu siedzieć nie będziemy. Niedziela dzisiaj: moc schludnego ludu dąży do kościoła. Witają nas w najczystszej polszczyźnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, — słyszycie, panowie dyplomaci alianccy!
Błoto w lesie, ojej! — na drzewa chyba leźć. W pewnym miejscu przerąb poprzeczny na parę metrów szeroki, na kilkadziesiąt długi; na skraju kazalniczka jakaś ze schodkami, daszkiem, a jakże... Co to? Strzelnica, proszę państwa, strzelnica jasnych panów... Siadają tutaj od czasu do czasu ekscelencje, i paląc cygara i popijając koniak, dudnią z dubeltówek do napędzanej w korytarz zwierzyny! Polowanie — tak zwane...
Rzednieje las, we mgły otulony. Szaro, smętnie, łzawo... Dziewuszki jakieś dźwigają wodę w konwiach.
— Dzień dobry, dzieuchy, — a skądeście wy?
— My z Jurgowa, pasiem tutaj. Hań, patrzcie, krowy... A wy kaz idziecie?
— Daleko w góry, na Lodowy.
— Cooo? — a pocoz wam toto?
Snadź nie musnęła ich jeszcze kultura taternicka. Pytamy o mleko.
— A to pódźcie s nami... — przez błotniste trawy