Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/71

Ta strona została przepisana.

nych szczytów Jaworowych ani Lodowych, jako żywo, nie było i nie ma. Idziemy, zdani na nos p. Stanisława, a snadź niezły to nos, bo wyszliśmy prostą drogą na pomnik ś. p. Klimka — niech śpi w spokoju, którego nie zmąci Mu tu żaden odgłos z za gór!
Szlachetna w linii kozica, filuterny świstak, co aż sfotografować się p. Stanisławowi pozwolił, — ot, urozmaicenia drogi. A jednak dziwny to jakiś kraj, w którym dziewczyny turystów, a świstaki strachu nie znają...
Zajrzawszy nieco do zapasów, bo to na obiad już pono czas, skręcamy w dolinę Zadnią. Pogoda niezachwycająca wprawdzie, ale od dwu godzin znośna. Aliści koniec temu dobremu: zaczyna padać; mgły jeszcze się opuszczają, a może my się wznosimy ku nim?...
Droga coraz ciekawsza: pniemy się w olbrzymie jakieś żlebisko. Nic podobnego do ścieżki tu już nie ma: płytki, załupy, — występy, — czyżby to normalną drogą być miało? Człowiek nie idzie do góry, tylko się drze na czworakach, prosto w wodę, która chlusta z góry coraz obficiej, coraz bezczelniej! No, no, no... Godzina mija, druga: końca nie widać... Pomimo przemoknięcia, pot mię zlał uczciwy... Deszcz, tu wyżej, w krupę się przerodził i siecze po twarzy jak biczem. — Jeszcze chwila i mamy śnieg! Sypie tak rzęsiście, że wnet nam drogę dywanami usłał, psiakrew! Silniejszy powiew i:
— Grań! — woła p. Stanisław.
Nareszcie! Ale dziwnie świat wygląda! Powinno światła niby przybyć na grani, a tu sczerniało jeszcze! Co u licha: dzień przecie, a tu mrok formal-