Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/72

Ta strona została przepisana.

ny! Chmur przez mgły nie widać; ale i mgły same brudne niesamowicie...
— Prędko! prędko teraz! — nawołuje p. Stanisław. Urąga chyba biedzie: człowiek, zgięty w pięcioro, dźwigał się ku grani, rozprostowaćby się chciał nieco, a tu znowu w kabłąk się giąć? Ale gnę się z poddaniem, rękoma głazów się chwytając, bo mi kolana drżą z napięcia, a peleryna na wietrze, jak sztandar łopocze...
— Nie gimnastykować się tu! — woła p. Stanisław — zrzuć pan tę chorągiew!
Ma rację, przyznaję; to też zrzucam z siebie pelerynę, choć tu raczej przywdziaćby co należało, i w kurteczce puszczam się naprzód. Trochę jak pies na płocie sobie poczynam, bo wiatr wysila się, by strącić człeka na bok! Zamiata przy tym kłębami śniegu, aż oczy zamykać... Palce mi zmarzły na kość, — ślisko, mokro... — ale idź! choć każde stąpnięcie poślizgnięciem grozi! — idź, bo mus... Liny — w sekrecie dodam — nie mamy. Jeszcze kwadrans, jeszcze parę minut i — szczyt!
Mój Boże, w takich warunkach jeden z najpiękniejszych szczytów! najwyższe wzniesienie rdzennego grzbietu Tatr! a trzecie wzniesienie w ogóle!
— Ale koń! koń jeszcze! — wrzasnąłem z przerażeniem, uprzytomniwszy sobie, że idąc z tej strony, dopiero za szczytem będziemy mieli to groźne w tych warunkach zwierzę! Zakotłowało mi się w głowie, ale streotypowe już „Prędzej! prędzej!” p. Stanisława pognało mię dalej.
— No, koń! — komenderuje po jakimś czasie — siadać okrakiem!