Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/82

Ta strona została przepisana.

a moknie, bo od tygodni, od miesięcy nawet, tu leje a leje... Katastrofalnie mokry i zimny rok, zresztą, nie tylko tu, w górach! „Polska wstanie, gdy zima zimie rękę poda” — wieszczył pono ongi Wernyhora, — i nie bardzo się omylił: śniegi zeszłoroczne nie zdążyły spłynąć jeszcze a tu już nowe nie za górami... Utrudnia to turystykę: łatwe szlaki trudnymi się stały; lecą też amatorzy od skał, niby ulęgałki, i krwią piszą historię sezonu.
Szczęściem, wszystko jest zmienne na świecie: pierwszą połowę sezonu, istotnie, miałem marną, drugą natomiast — kryształowo niemal czystą; szczególnie dziewięć dni finiszu bosko wprost pięknych, ciepłych, słonecznych, jakimi tylko Tatry umieją darzyć, gdy w hojności królewskiej spragnionym ceprom garściami rzucają i modre rzeźwiące poranki, i rozzłocone słońcem południa, i w bladej purpurze płonienia skąpane zachody, i wysrebrzone pełnią księżyca balladowe noce...
Oczywiście, i bliższe mi kółko warszawskie w komplecie. Ale czy mnie kiedy dosyć? Zamieszkałem tym razem w „Modrzejowie”, choć unikam, co prawda, pensjonatów, bo te to dla taternika wprost niebezpieczne zasadzki; ale wszystkiego trzeba spróbować... I wnet wplątałem się w sieć koneksji towarzyskich, które mię omal nie zgubiły. Tragikomiczne czyniły wrażenie to moje szamotanie się w rozkoszach, to manewrowanie, kiedy i z kim należało iść, kiedy wypadało, a kiedy pragnęło się iść; to też spekulowałem, wiązałem poszczególne elementy rozmaitych grup, wyłgiwałem się czasem sprytnie, — dość, że obeszło się bez skrzy-