pień, o które tak łatwo w podobnych warunkach... Taką to już właściwość moja w górach: łatwo zawieram znajomości, lekkomyślnie planuję wspólne wyprawy, a później, choć zęby rwij: nie zdzierżę...
Ale zdarzają się i wycieczki, że tak rzekę familijne, stateczne, uczciwe, gdzie człowiek może odpocząć pełną piersią, bez manewrów, bez łatań... Taką wycieczką jest np. spacer dzisiejszy w sympatycznym kółku rodzinnym państwa Makarczyków.
W tej zacnej rodzinie od paru już dni wprost wre: ja idę, ty idziesz, on nie pójdzie... — ja jadę, tybyś pojehcał, ona niech nie jedzie... — we wszystkich trybach, czasach i osobach koniuguje się te czasowniki... Bo i co dziwnego? — sama „idąca” rodzina składa się z młodym kuzynkiem z sześciu osób, a są wszak i jakieś ciekawe osóbki, z którymi spotkać się mamy dopiero na Hali... Przygotować jedzenie dla takiego grona, zabrać szklanki, noże, plecaki, kubełki, czajniki, omal nie inne jeszcze naczynia niepozbawione uszu — bo p. Stefan jest przezorny i omnia sua z sobą nosi — wszak to praca Syzyfowa prawie! To też, gdy wpadłem we wtorek przed pierwszą do pp. Stefanostwa, aby się przekonać, czy jeszcze co się nie odmieni, atmosferę zastałem mocno podnieconą: fruwały swetery, szczękały imbryki, skwierczały kurczęta na patelniach, a wszystko to na tle ożywionych dysput, pełnych pięknych nadziei, niewyraźnych obaw, — bo dodać należy, że jeszcze z pół tuzina życzliwych krewnych, przyjaciół i znajomych zaszło z ostatnim pożegnaniem i bądź zachęcając, bądź zniechęcając do tego i owego, brało żywy udział w tym
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/83
Ta strona została przepisana.