Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/84

Ta strona została przepisana.

ważnym zdarzeniu. Rozpromieniony, podniecony, zaaferowany, krząta się w tym ukropie familijnym pan domu, rzuca rady, wskazówki, rozkazy i zakazy beztroskiej, bo nieświadomej odpowiedzialności młodzieży i — baczy, by wszystko stało na wysokości zadania.
Stwierdziwszy tedy gotowość bojową rodziny, biegnę i ja przyodziać się w zbroję taternicką, rzucam komu należy słowa pożegnania — i koło czwartej staję do wymarszu. Pogoda piękna, słońce wprost leje szczerozłote blaski, w których odcinają się wyraziście upragnione szczyty. Miałożby się już skończyć owo lanie nieszczęsne, co w tym roku tak gnębi rodzaj człowieczy?
Przewodzi nam oczywiście pater familias p. Stefan, Makarczyk. Do Kuźnic pp. Makarczykowie pojechali per konikum z tysiącem tobołków i juków, — my w pocie czoła drzemy pieszo... W Kuźnicach zastajemy p. Stefana na górze tobołów samego: pani z kimś znajomym poszła nieco przodem. All right! Toboły na plecy i — marsz! Pniemy się przez sploty korzeni, mijamy skręt ku Nosalowi, i cieszymy się razem z p. Stefanem, że małżonka jego tak dobrze dziś idzie; lornetką jej na Boczaniu nie dogonisz! Aliści pana męża zaczyna trochę niepokoić ten pośpiech; wymyka się naprzód — i w kwadrans powraca zziajany, zrozpaczony niemal. „Nie ma żony!” — „Jak? gdzie?” — „A no, nie ma” — i prysł, jeleniowi spłoszonemu podobny, szukać na Nosalu żony! Bo pani, rzeczywiście, tak się była z kimś spotkanym zagadała, że powędrowała na skręt, ku Nosalowi.