aksamitna w jednej świadoma już siebie, nieświadomy zaś uporek i rozkapryszenie pacholęce w drugiej — oto cechy zewnętrzne panien Dzidzi i Zosi, dwu nowych towarzyszek twardego łoża na Hali i spodziewanych sukcesów w wycieczce.
Czy mam opisywać tę noc przemiłą w „pawilonie”, nie tyle w sen bogatą, ile w figle i śmiechy rozbawionej młodzieży? Nie, — po co oskomę w czytelniku wzniecać? Przesunę się odrazu do tych chwil nad rankiem, w których jęły się odzywać z pod koców melancholijnie ciche, jękliwe głosy.: „Mężu, ty słyszysz? — „Dzidzia, ty widzisz?” Bo oto na świecie — leje zapamiętale! Usuwam jakiś ręcznik sprzed stłuczonej szyby, przez którą mnie życzliwie przez noc przewiewało, i topię wzrok w czarnej, szarzejącej już miejscami nocy: — beznadziejnie! Tylko poczciwy, a głupi łeb sflażonej krowy dojrzałem w szarzyźnie: oparła się nim niemal o framugę okna, jakby się skarżyć przyszła do pawilonu na to, co się dzieje. „A pódziesz”, powiedziałem dla kurażu, i schowałem nos pod koc.
Posępnie zeszło śniadanie, ale powoli zaczęliśmy sobie perswadować: nic z Zawratu, trzeba przeczekać w pawilonie, a może... a nuż?... ale nic się nie chciało poprawić, — tedy na złość postanawiamy... iść na Kościelec. Normalni ludzie wzięliby to za niewczesny żart, ale nie my, nie taternicy... I w piątkę odważniejszych „pyrgnęliśmy”, jak mawiał sympatyczny p. Kręcki z „Boccaccia”, na on Kościelec. Wrażenia — mokre, mokre i przewiewne, przerzucam się tedy odrazu do odwrotu, oczywista po zdobyciu szczytu.
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/86
Ta strona została przepisana.