Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Prało nas, o rety! i deszcz, i grad, i krupy, — my nic, lecimy ku Karbowi, jak antylopy młode i — oto — na Karbie pławiliśmy się już w słońcu. O, zmienności żywiołów ziemskich!

Schodzimy. Staw nam gra teraz w barwach, szary świat kamienny, zwilgły jeszcze od deszczu, chciwie ssie ciepło słoneczne, — oprószona brylantami zieleń — tam, niżej nieco — błyski strząsa tęczowe za powiewem wiatru... Słowem, piękny czas, piękne widoki i — spacer piękny...
Przysiadamy po drodze, by się porozkoszować otoczeniem... nie wartoż było nieco zmoknąć dla takiej panoramy? Wyschliśmy już zupełnie. Na spotkanie wyszło ku Stawowi poważne stadło rodzicielskie i w rozrzewnieniu wita swych Budrysów. O godzinie 6-tej jesteśmy na powrót w norze-pawilonie, gdzie nas czeka zasłużony obiad. Ale, oto, najmłodsza latorośl rodu, która tak się dzielnie spisywała w górach, zaczyna manewry dolskie od wylania całego rondla kluseczek na mleku — do łóżka! Zgrabny, jak grzyb w barszczu, powiedziałaby panna Zosia, która przecudnie umie trawestować przysłowia, gdyby powaga chwili na to pozwalała... Trzeba było robić nowy obiad. Aby więc czasu nie tracić, puszczam się z Makarczykiem ojcem i dwoma skrajnymi synami na mały spacerek do Zielonego Stawu.
Droga — nic szczególnego, ale powrót bajeczny! Oto słońce, co tak nielitościwe było tankiem, łaskawym i hojnym stało się teraz: zaczęło zwolna malować wierzchołki. Barwy jaskrawiały stopniowo aż do czerwieni niemal, — zaróżowiło się wo-