Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/88

Ta strona została przepisana.

kół wszystko, toporki czekanów ogniem nam zagrały... Dziwne wrażenie chwyta człowieka w tym bengalskim oświetleniu! Zdaje mu się, że jest na jakimś teatrum, że lada chwila ktoś gdzieś z boku przemówi, zjaw korowody wystąpią, pióropusze zaszeleszczą... A tu nic... — cisza, aż w uszach dzwoni... Przecudne tonowanie barw: ot, tam, na Koszystej czerwień zupełnie inna: brudniejszy jakiś ton... A tu, bliżej Świnickiej przełęczy krew się rzuciła na śniegi i jaśniej zaraz zagrała... Z za Kasprowego rącze obłoki tu śpieszą. Różowe już same, do sfery płonienia się zbliżają, która zwolna już na Skrajną Turnię się wdziera. Barwy się łamią... — jak to opisać? jak opowiedzieć?... Słońce zapada gdzieś za kulisę, czerwień sinieje, jakby popielało pod nią tło... Szarzeje wszystko, posępnieje, czuć zbliżający się — sen... Wracamy tedy, choć mimo woli oczy ku zachodowi lecą!
Dziwiono się, gdzieśmy się podzieli, ale nazbyt mowni nie byliśmy tym razem...
Kolacja, czy obiad, już nie wiem. Przed spaniem jeszcze jedna ekskursja w krainę piękna. Księżyca na niebie nie ma; hen, za górami jeszcze myszkuje... Ale go już czuć: dziwna jakaś poświata legła na wszystkim; znów efekty bengalskie, w innych tylko kolorach: jakiś seledyn przyćmiony, jakiś łuku elektrycznego odcień... Jużci, to księżyc tak maluje, ale gdzie on? gdzie? Przedziwne tło balladowe: tylko patrzeć, jak rycerstwo końmi zatoczy... I siedziałoby się, i patrzało, i słuchało... Cudny wieczór!... Idź tam, wymuskany, wonny warszawiaku dancingowy! — wpatrz się w to niebo, wsłu-