Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/89

Ta strona została przepisana.

chaj się w tę ciszę, a zrozumiesz może, czemu ludzie tęsknią do gór, i z nizin ku nim ciągną... Nie zaryzykujesz bez partnerki? Namów i ją, — nagroda czeka cię pewna...
Spać!
Wbrew zapowiedziom ranek wstał piękny nazajutrz. Zrywamy się pośpiesznie: mamy iść przez Zawrat do Morskiego. Adiutant tylko panienek bruździ: utrzymuje, że panna Dzidzia „gdakała” w nocy, co ma być nieomylnym znakiem zaziębienia, że powinna tedy o powrocie pomyśleć. Umilkł jednak, spiorunowany błyskami kilku par oburzonych oczu. I w samą porę to uczynił, gromadka bowiem gotowa już do marszu...
Idziemy w pięknej pozłocie słonecznej... nuż podaruje nam niebo chociaż ten jeden dzień? chociaż jeden!... Ale na subtelnościach koncepcji ludzkich nie rozumie się niebo: już przy Czarnym Stawie prało nas, jakby do serc samych chciało się przesączyć... Boję się analizować bliżej tego nieszczęścia, by czego złego nie sprowokować, podstępnie więc uprowadzam część towarzystwa naprzód. Ale obu rozbitym teraz partiom było nie do dyskusji, bo — oto — lunął jeszcze lepszy deszcz! Zakotłowało się, zamroczyło... Przypadły partie pod ściany, jakby to mogło pomóc w czym komu... Lało, dopóki chciało, aż wreszcie sfolgowało nieco... Mokrzuteńcy jesteśmy, jak kiełbie w powodzi... Puszczam się tedy z połową gromadki naprzód; coś nam tam tłumaczono z dołu, kiwano na nas, ale rwaliśmy z kopyta. Przy klamrach dopiero łaskawie pozwoliliśmy się — dogonić. Ale już było dobrze: deszcz ustał.