Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/93

Ta strona została przepisana.

w rumowiskach maliniaków na dole... Chłodek wieczorny dojmuje... Otoczenie szarzeje... Zmrok? Tak; — ale potęgują go te chmury, co powypełzały z za węgłów. Jeszcze pięć minut i zaczyna się — lanie, lanie w przednim gatunku! Godzina blisko drogi nas czeka po ohydnej, wyboistej, najeżonej kamieniami ścieżce; za chwilę potok już smaruje po niej; buty ślizgają się po kamieniach, i giną nieraz w pułapkach! Kosówka, tak miła tu w pogodę dla cieniu, teraz przyziemnym pieskom dałaby ochronę, nam zaś dolewa jeszcze za kołnierze, łechce po wydłużonych nosach... Mokro od góry, mokro od dołu, chłód, błoto, wiatr... — oto, rozkosze górskiego świata; gdyby jednak nie one, czyż umielibyśmy cenić te inne, prawdziwe rozkosze?...
Jesteśmy wreszcie w schronisku.
— Herbaty — wołam zrozpaczonym głosem — herbaty, araku!
Słynnego stoicyzmu obsługi tutejszej nie łamie jednak głos mój znękany; dobrze mi tak: czemum tu Roll-Roycem nie przyjechał? czemu o Chambertina choćby nie zapytam?
Ruch dzisiaj w Morskim Oku wzmożony: cieszą się ludziska, że się z ulewy wykpili. Kompania wysokogórska w komplecie: misternymi pchnięciami na bilardzie straszy wojowniczych pobratymców przez góry... — niech wiedzą, żeśmy na stanowisku...
Moje towarzystwo rozmieściło się jakoś po pokoikach, bo, jak się okazało, mama pięknych naszych panienek, zjechawszy tutaj samotrzeć na ich spotkanie, co było można znaleźć wolnego, zamówiła