tak nie po komediancku... A gdym mu draśnięte zębem czasu „papirki” na nowiutkie z pod stempla korony wymienił, ledwie się nie rozpłakał starowina: dla wnuczki je schował...
Ale — iść trzeba... Deszcz swoje zrobił: miejscami tonę niemal w błocie, psiakość! Zaciskam zęby, a idę...
Oto polanka przed Przysłopem Waksmundzkim; kuszą mię znaki na prawo — i skręcam, mimo deszczu, ku Gęsiej Szyi. Jak też ona wygląda na mokro? Ba, prawie wcale nie wygląda... I trudno uwierzyć: nie łatwo wprost wejść! Wicher tak spycha z drobnego piarżku, że z głową spuszczoną, niby jeleń do ataku, muszę się weń przeć. Gdym dotarł do grzbietu, miałem złudzenie, że to śnieg pada, bo wiatr, przenosząc krople deszczu przez grzbiet, tak je rozpędzał, miętosił, dezorientował, że dziwne ewolucje różnokierunkowe odbywać musiały, zanim ziemi dopadły. Ze szczytu, oczywiście, nie widziałem nic, ale czyż podobna ominąć te zadzierżyste skałki, co tak misternie góry udają?
Trochę jeszcze krążenia po polance, bo znaki tu figlarnie pochowane w trawie — i prostą drogą ku Waksmundzkiej...
Cała awantura! — nie lubię spotkań z tymi smykami góralskimi: ciągle to papirusów żądne, a że ja ich nie palę, narażam się na niezadowolenie bisurmanów. Ponieważ widzę kilku takich przy szałasach, więc umyślnie nieco zbaczam pod górę, na lewo. Czemu na lewo? — a no, aby trudniej zgadnąć było... Już — już śmiałem się w duchu, że wezmę łobuzów na kawał, bo nawet upominać się
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/96
Ta strona została przepisana.