z oddali o papierosy nie mogą, gdy pewna okoliczność zwróciła moją uwagę: ot, tam, na lewo widać jakąś ni to altankę, ni gołębnik, abo ja wiem, co? Porządnie to obrobione, jak cacko wygląda w porównaniu z szałasami, jeno, że malutkie. Zaciekawiło mię to: podchodzę bliżej. A nie byle podejście: ślisko, błotno, olaboga! — a ponadto obfite ślady ucztowania krów. Zapuszczam ciekawie twarz do onej arki...
O, Jezu! — włosy mi dębem stanęły na głowie, a pot na czoło wystąpił... Bo oto pies, taki biały halny pies, liptak, olbrzymowi podobny, o kudłach zmiętoszonych przez deszcz, a ślepiach iskrzących, wyskakuje potępieńczym susem i z rykiem ranionego żubra rzuca się na mnie! Cofam się nagle, by rozmach dla czekana wziąć, poślizguję się na błocie i łomot! Czekan wypada mi z ręki, i nie tak chmura, wichrem porwana, kłębi się i przewala, jak ja wycinam kozły po stoku, w błocie i w szpinakach krowich, niby wiatrak w powietrze to rękoma, to nogami w te paskudztwa bijąc. Zgubiłem czekan i czapkę, plecak mi się odpiął, a peleryna splątała u nóg! Psisko, snadź nie oczekujące takiego efektu, a może i przerażone czarnym fikającym widmem, zgłupiało na razie i znikło w czeluściach arki. Udaję tedy, że go niby nie widzę i zbieram swoje „kawałki”, rozproszone w locie. Ale jak ja wyglądam, mój Boże! Najserdeczniej, najsolenniej, najuroczyściej popaprałem się ze wszystkich stron: i od dołu, i od góry, i z boków... A tu, nadomiar nieszczęścia, ta tłuszcza bisurmanów z polany śmiechem hien ohydnych wita moją biedę...
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/99
Ta strona została przepisana.