gdy zapanowały słoty, zimna i przymrozki, o wtedy była bieda! Wiarusy nasi zapadali na febrę, tyfusy i szkorbuty, wielu odwieziono do szpitali a reszta robiła dotąd, dokąd mróz nie zwarzył ziemi. Do tych siedmiu plag egipskich przyłączyła się ósma plaga, a tą było robactwo! Wskutek ciągłego przemakania, odzież nasza formalnie gniła na nas, bo nie było jej gdzie wysuszyć. Robactwo rzuciło się na nas i chciało nas zjeść!
Ktoby podołał wszystko spamiętać i wszystko to opisać, czego człowiek tam nie doznał, nie wycierpiał! A cóż dopiero mam mówić o postępowaniu przełożonych, o tych satrapach, pozbawionych uczuć wszelkich, o tych sałdatach barbarzyńskich, podłych i dzikich — o! próżno siliłbym się na opisanie tego wszystkiego.
Gdy już mrozy zakuły ziemię i robić się już niedało, zabrano nas i na roboty zimowe odstawiono do portu, do przystani nad rzeką Szyłką. Miejscowość ta nazywała się Murawiewskaja Gawań. Otóż kochany czytelniku, jeżeliś ciekawy doczytać się końca mojej biedy, to chodź jeszcze zemną na chwilę do owej nory, która się zwie Murawiewskają Gawanią.
Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.