częście i powtarzał: „Niech mu Bóg nie pamięta mej krzywdy! niech go nie karze za moje zdrowie!“
Ale Poławiński nie tak łatwo puszczał raz powzięte zamiary. Ponieważ prawo magdeburskie mówi: „gdzie nie ma skarżącego się, nie ma sędziego“ — więc pozew był konieczny. Okoliczność, iż oparzenie gorzałką gorejącą podobieństwo miało do mąk katowskich, naprowadziła go na osobliwy pomysł, który mu podsunął stary i zuchwały kat miejski, najgrawający się, iż Raszkowicz odbiera mu rzemiosło. Do niego tedy posłał sługę miejskiego. Jakóba Szymkowicza, z zachętą, aby Raszkowicza zapozwał, i z pouczeniem, co i jak ma czynić. Kat na to jak na lato: przyszedł do urzędu, zapozwał Raszkowicza, a sługa miejski zaniósł pozew do domu jego.
Joachim Raszkowicz stanął na wyznaczony termin, zdziwiony i ciekawy, czego kat żąda od niego. Stanął i kat, dzierżąc w ręku wszystkie narzędzia katowskie, jako to: topór, miecz, cęgi żelazne do szczypania i pochodnie do przypiekania. Kiedy Raszkowicz wkraczał do izby, kat skłonił mu się nizko i podrzucił mu pod nogi całe swoje rzemiosło, tak że je koniecznie przekroczyć musiał. Za stołem radnym, na dębowych odwiecznych ławach, z grubych forsztów sporządzonych, siedział u czoła Jakób Poławiński w zastępstwie burmistrza, obok niego rajcy: Stanisław Wilkowski i Jan Koszwic, a świadkowie stali w pogotowiu. Kat, zawezwany przez sługę miejskiego, oddawszy powinną cześć prześwietnemu urzędowi radzieckiemu, wnosił zażalenie, iż mu pan Joachim Raszkowicz rzemiosło i chleb odbiera!!
— „Jakto?“ zapytał burmistrz z udanem zdziwieniem a źle pokrytem szyderstwem.
— „A jużci mi odbiera! boć dotychczas do mnie należało ludzi męczyć i gorzałką palić, i to tylko winowajców, których prześwietne sądy na męki skazały. Jegomość pan Joachim Raszkowicz niewinnych nawet żywcem pali, on lepszy ode mnie na mistrza. Kiedy mi więc chleba pozazdrościł i rzemiosło odbiera, to niechże sobie będzie katem, ja za służbę dziękuję“.
Raszkowicz nie wiedział od czego zacząć, zbladł jak ściana, zacisnął zęby i pięści, i nie mówiąc słowa, wytrzeszczał oczy to na rajców, to znów na kata, to na przytomnych, wszędzie widząc tylko szyderstwo i hańbę, a kiedy kat wyszedł, osłupiałym wzrokiem spoglądał we drzwi, jak gdyby go oczyma chciał zatrzymać. Wkońcu zwrócił się ku rajcom i rzekł: „Pani Jakóbie, jak mi Bóg miły! bo to wszystko z waszej naprawy!“
Strona:Jan Sygański - Historya Nowego Sącza.djvu/552
Ta strona została przepisana.