Strona:Jan Zacharyasiewicz - Muza czy Meduza.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Obaczyłem domek czy raczej ruderę parterową. Na ścianach grzybem porosłych, od czasów Krzywoustego nie było już wapna. Mchem okryte dachówki ruszały się przy wietrze listopadowym jak klawisze, a nawet wydawały dźwięki podobne do dźwięków klawicymbału... Okna wysokie, zakratowane, odbijały jakieś kolory tęczowe, przebijając się mozolnie przez grube warstwy pajęczyny.
— Jakto — zapytałem siebie — toż to ma być pawilon, w którym mieszka uczony i poeta? Czy w takim pałacu przebywa owa muza promienna, którą dotąd z czarownym uśmiechem widziałem przed sobą?
Na oddrzwiach bez drzwi obaczyłem zawieszony krzyż prawosławny.
— Przecież to jakaś cerkiew — ozwałem się do famulusa.
— Tak... to popi najęli niedawno na kaplicę.
— I tu Wagilewicz mieszka?
— Ten pan z bibljoteki ma osobną stancyę.
Otworzyłem spróchniałe drzwi.
Jakiż widok miałem teraz przed sobą?
Była to niegdyś kuchnia. Przy progu stało jeszcze ognisko, ale były to tylko cegły opalone; bezładnie porozwalane kupy gruzu i śmiecia leżały po kątach. Przez brudne, zmatowane okno przedzierało się półświatło. Ściany poobdzierane tu i owdzie świeciły czerwoną cegłą. Z powały spuszczały się jakieś fantastyczne stalaktyty, materyału których nie można było odgadnąć. Pod nogami nie było podłogi, tylko ślady ceglanej posadzki, która częścią pozapadała się, a częścią ulotniła. Pod zieloną od wilgoci ścianą stał tapczan, prostym kocem nakryty. O ten tapczan opierał się jeden koniec długiej, nieheblowanej deski, a drugi spoczywał na cegłach, wyjętych z rozwalonej kuchni. Na tej desce leżały stare, spłowiałe książki i całe stosy siwego, drobnym maczkiem zapisanego papieru.