Za chwilę stałem już przed nim.
Z po za stosu foljałów, siedząc w dużem skórzanem krześle, spojrzał na mnie Bielowski. Zimno i sztywnie zapytał:
— Czego pan sobie życzysz?
— Przychodzę prosić o radę w moim literackim zawodzie.
Bielowski zmierzył nieznanego młodzieńca.
— W czemże pan pracujesz?
Zarumieniłem się na to nieprzewidziane pytanie. Zdawało mi się, że powinien był wiedzieć, a przynajmniej odgadnąć, że w tornistrze mam buławę. Ponieważ jednak to nie nastąpiło, musiałem z całą skromnością przyszłego autora powiedzieć mu coś o moich chęciach stworzenia wielkiego historycznego dramatu, do którego właśnie potrzebnych szczegółów szukam.
— Piszesz pan dramat historyczny? — rzekł do mnie z zimną powagą, a małe oczki jego uśmiechnęły się z pewnem niedowierzaniem.
— Tak jest — odpowiedziałem z butą.
Bielowski patrzył na mnie czas niejaki, a ospowata i zimna twarz jego złożyła się do sympatycznego uśmiechu.
— Ha, od czegoś trzeba zacząć! — rzekł z uśmiechem.
Uczułem, że mi znowu do twarzy krew uderzyła. Słowa Bielowskiego przypomniały mi Szczęsnego Potockiego i jego odpowiedź, jaką dał pani Kossakowskiej. Gdy znana z ostrego języka starościna na pokojach królewskich Szczęsnego Potockiego, który miał wtedy lat dziewiętnaście, w mundurze pułkownika ujrzała, zapytała go ze zdziwieniem:
— Jakto? waszmość w mundurze pułkownika?
Szczęsny zmieszał się... swoją tak małą rangą.
— Przecież trzeba od czegoś zacząć! — odpowiedział wstydliwie.
Ta była tylko między mną a Potockim różnica, że te słowa zamiast mnie, wyrzekł Bielowski. Tem większy powód do zarumienienia. Darowałem mu jednak ten pocisk
Strona:Jan Zacharyasiewicz - Muza czy Meduza.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.