Strona:Jan Zacharyasiewicz - Muza czy Meduza.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

W owych czasach było tego dosyć, aby go w oczach własnych otoczyć pewną aureolą. Nikt wtedy nie chciał, a nawet nie odważył się być literatem. Pisać i drukować po polsku — kwalifikowało do czarnej księgi.
Miałem się więc zbliżyć do człowieka wyższej miary. Mieszkał w osobnym pawilonie — nic dziwnego — to mu się należało. Każda wyższa zasługa powinna znaleźć nagrodę w społeczeństwie. A czemże więcej może społeczeństwo nagrodzić zacnego pracownika, jeśli nie tem wszystkiem, co nietylko uwalnia od trosk życiowych, ale otacza wybrańca pewną, bogatszą w światłości życia atmosferą?...
Zapiąłem starannie mój paradny surdut i włożyłem na ręce jasno-czekoladowe rękawiczki, które w ferworze opowiadania o «Musze» byłem zdjął u Bielowskiego.
Ze skupieniem ducha powiodłem okiem po ogrodzie czy raczej podwórzu zakładu, szukając owego osobnego pawilonu, w ktorym ma mieszkać uczony — poeta...
Pawilonu nigdzie nie było. Śnieg miękki przypruszył ścieżki i zatarł wszystkie ślady nóg ludzkich. Biała pustynia była przedemną. Okrążyłem zakład i wyszedłem na drugą stronę. Nigdzie ani śladu mieszkania ludzkiego.
Cóż to jest? — pomyślałem sobie — czy Bielowski zażartował ze mnie, czy muza moja olśniła mnie wraz z bohaterem Muchą, że pawilonu Wagilewicza nie widzę?...
Nadszedł jakiś stróż bosy i z zimna skurczony. Niósł konewkę wody.
— Przyjacielu — zawołałem — gdzie tu mieszka pan Wagilewicz?
— Niech pan za mną idzie — odpowiedział — właśnie niosę mu wodę!
Nić Aryadny niebardzo mnie ucieszyła. Jakieś niedobre przeczucie ogarnęło mnie. Ów famulus człowieka wyższej miary wydawał mi się samozwańcem.
— Pokaż mi tylko pawilon, a sam pójdę — rzekłem zaniepokojony.
— Ot widać na lewo!