Strona:Jan Zacharyasiewicz - Przy Morskiem Oku.djvu/20

Ta strona została przepisana.
—   22   —
VI.

Lipcowe słońce świeci na niebie. W przystani wielkiej rzeki panuje ruch niezwykły. Setki podróżnych czekąją na brzegu, i patrzą na szeroko rozlane wody. Na falach wody snują się liczne łodzie, tam w dali rysują się niewyraźnie mgliste brzegi, ubarwione grupami zielonych drzew, z poza których wyglądają białe rozkoszne wille. Na lewo wznosi się grupa dachów, ponad które wybiegają ku niebu wieże i krzyże kościołów. Ponad wszystkie góruje okazała świątynia, której szczyty w ostrej sylwetce odcinają się od lazuru nieba. To Kolonia — to tum koloński.
Między podróżnemi, którzy czekają w przystani, wyróżniają się dwie kobiety. Starsza w sukni opatrzonej kwiatami, ma zarzutkę popielatą. Młodsza w sukni żółto-brunatnej, trzyma na ramieniu białą pelerynkę z kaszmiru. Młodsza patrzy wzruszona na wody Renu, nad któremi unoszą się kłęby dymu ze statków parowych. Starsza niespokojnem okiem patrzy na drogę ku miastu, po której toczą się doróżki z pakunkami na kozłach, każdą doróżkę prowadzi oczyma, aż do przystani, a nie znalazłszy czego szuka, z rosnącym niepokojem patrzy znowu ku miastu.
— Leonciu, odzywa się gniewnie do młodszej, ty masz lepsze oczy, czy to nie pan Alfred tam jedzie.
Leoncia zwróciła się ku miastu.
— To jakiś bankier z kasą Wertheima, odpowiedziała i zaśmiała się.
Kufer na koźle był rzeczywiście podobny do żelaznej skrzyni.
— Jak widzę za mało cię obchodzi pan Alfred, ozwała się pani Aneta z chmurką na czole, a ja ci powiadam, że z tego może coś być. Nie trzeba szczęścia odpychać gdy się samo do nas garnie.
— Gdzież mama to szczęście widzi, zapytała Leonia zwracając oczy na wody Renu.
— Rozumie się nie w tym mglistym pejsarzu, na który patrzysz, nie w tych majakach, które tam po fali przebiegają, tylko w porządnym epuzerze, którego przypadek do ciebie przybliżył.