samego Zbigniewa. A gdy Bolesław wymówił mu w oczy wszystkie przestępstwa, których się przeciw niemu dopuszczał, Zbigniew upokorzony błagać począł: „aby zmiłowawszy się nad nim, życie mu i cząstkę jaką działu ojczystego darował, składając ręce i przysięgając, że nigdy przeciw niemu nic działać ani knować nie będzie, ale we wszystkiém okaże się uległym jak rycerz swemu książęciu i panu.“ Zmiękczony Bolesław jego prośbami i łzami, oddał mu ziemię Mazowiecką, aby go trzymać o podal od Pomorzan i Czechów: co Zbigniew za największe w ów czas poczytał sobie dobrodziejstwo. Po zjednaniu się w ten sposób obu braci, wojska Ruskie i Węgierskie powróciły do swoich krajów. Mimo tego rozgadywał Zbigniew między swoimi, z tą chytrością, która mu była wrodzona, „że gdyby go tylko wysłuchać chciano, byłby się z wszelkich, jakie mu czyniono, zarzutów oczyścił.“ Ale chociaż śmiało i bezczelnie mówił, widział iż mu nie dawano wiary; do kogokolwiek zwrócił swoje kłamstwa i wykręty, wszędy się jak o skałę rozbijały. Znano go jako zmiennika, którego zwyczajem było na różnych stołkach siadać, uważano za zbiega pełnego obłudy i zdradziectwa, zwajcę i szalonego prawie zuchwalca, szczwanego w wybiegach i łotrostwach, a rycerza dzielnej siły i wymowy.
Marcin arcybiskup Gnieźnieński, przejeżdżając z Mikołajem archidyakonem Gnieźnieńskim przez wieś Spicymierz (Spiczomerz), wstąpił do kościoła parafialnego tejże dyecezyi, i zwyczajem biskupim z kapłanem idącym do mszy konfessyą powszechną odmawiał, ostrzegli go z nagła słudzy kościelni, że Pomorzanie na ową wieś napadli. Dowiedziawszy się bowiem od szpiegów, że Marcin arcybiskup w to miejsce przybył, pospieszyli barbarzyńcy z zamków pobliższych celem schwycenia go i porwania, za to, iż ich przymuszał do porzucenia bałwochwalstwa, a wyznawania jawnego wiary katolickiej, i oddawania kościołowi pierwiastków każdego plonu i dziesięcin. Przelękły arcybiskup nie wiedząc co miał czynić, widział bowiem że czeladź jego i towarzysze nie sprostaliby licznej zgrai Pomorzan, gdy by przyszło do walki, i już nawet na sam widok nieprzyjacioł rozpierzchli się i pokryli, sam jeden pozostał w kościele; gdy go i archidyakon Mikołaj, modlącego się i płaczem raczej niżeli prośbą wzywającego z niebios zmiłowania, opuścił, i ratując się wybiegł z kościoła. Tego Pomorzanie wziąwszy za arcybiskupa, miał bowiem na sobie strój bogaty i świetny, przytrzymują