z drobną szlachtą, ze swoimi adwokatami, lekarzami i t. p. Nie mówię już o włościanach, o których już ś. p. Zygmunt Krasiński wyraził się mniej więcej, qu'ils sont du bois dont on fait les gentilshommes — ależ ten „przebrzydły naród“ kupców i adwokatów! Pomieszano „stany,“ jak groch z kapustą. Potem, kiedy delegacja w Wiedniu zakłada swoje koło, prezyduje w niem obrany większością tych pomieszanych głosów, nie książę, nie hrabia, nie szlachcic, nawet nie chłop — ale „inteligent“ miejski. A jużci piękniejby było, ażeby taką piękną funkcję pełnił taki piękny pan, jak n. p. hrabia Potocki. Moje szlacheckie serce boleje srodze nad brakiem wszelkiej konweniencji, pod tym względem — ale cóż robić nie ma rady na podobne farmazońskie wymysły ducha czasu — chyba że dalszy rozwój konstytucji grudniowej obdarzy nas Izbą panów. Co za błoga nadzieja! Już widzę, jak u Bogdanowicza na wystawie admiruje publiczność bilety, z napisem, jak: Count N. N. peer of the united kingdoms of Galicia and Lodomeria et caet. Szczególnie to et caetera musiałoby imponować każdemu, nawet Anglikowi.
Gdy atoli względy na format Gazety wymagają, bym studja niniejsze sprowadził do pewnej miary czasu i przestrzeni, zmuszony jestem oderwać się od tych słodkich marzeń o przyszłości i od możliwych ozdób wystawy Bogdanowicza, a poświęcić wyłączną uwagę teraźniejszości, o ile objawy jej zamknięte są w ciasnej przestrzeni sali redutowej gmachu Skarbkowskiego. Nomen est omen, — niedość, że odźwierny Wydziału, krajowego, stojący u bramy, ma czarną liberję, i że pewna pani pytała niedawno ze współczuciem, kto tu umarł? podczas gdy właśnie dr. Smolka odsyłał słynny swój wniosek do komisji — niedość tak smutnego qui pro quo, potrzeba jeszcze, ażeby do najpoważniejszych prac wybrano właśnie miejsce najmniej poważne! Raz maskarada, to znowu posiedzenie sejmowe w tej samej sali! Może to pod wpływem tych reminiscencyj karnawałowych, nierozłącznych ze ścianami sali redutowej, ksiądz Pawlików tak znacząco uśmiecha się do księdza Guszalewicza, a ksiądz Guszalewicz do księdza Pawlikowa — jak gdyby sobie chcieli powiedzieć nawzajem: „Znam ciebie, masiu! Mene ne zdurysz, ich weiss, was ich weiss“, i tym podobne pot-pourri lingwistyczne, przypominające zapusty lwowskie.
Drugą niedogodnością lokalu sejmowego jest to, że okna wychodzą na plac Krakowski, przepełniony przekupkami, pijakami i t. p. Mnie przynajmniej sprawia to czasem dziwną dystrakcję. Ot n. p. dopiero co wpatrzywszy się w poważną fizjonomię posła Borkowskiego, pomyślałem sobie: „Mój Boże, ileż to rozumu mieści się w tej głowie!“ aż tu, jak na złość, widzę przez okno, jak tam na placu dwie niezgodne przekupki, wyczerpawszy twarzą w twarz cały swój bogaty zapas różnorodnych argumentów moralnych, ku większemu tychże stwierdzeniu przyskakują jedna do drugiej — już nie twarzą w twarz, lecz odwrotnie, i to bez wszelkiej ornamentyki i modnej draperji, tak w całej nagiej prawdzie, jaką zna chyba tylko natura i sztuka grecka! Ten sposób prowadzenia polemiki krzyżuje oczywiście wszystkie moje refleksje; zamiast podziwiać posła Borkowskiego, dziwię się, jak te wyuzdane baby na Krakowskiem mogą „szukać odwetu w tak bezmyślnem szkalowaniu!“ Powinni koniecznie poprzyprawiać story do okien w sali sejmowej, przynajmniej do tego okna pod którem siedzi poseł Borkowski.
Strona:Jana Lama Kroniki lwowskie.djvu/151
Ta strona została przepisana.