Zyblikiewicz znajduje się w sejmie, bo gdyby ich było dwóch, regulamin stałby się wkrótce martwą literą. Posłowi Skrzyńskiemu n. p. odbierają głos, bo dyskusja niema miejsca, ale p. Zyblikiewicz już się domyślił, co chciał mówić jego poprzednik, i tak zwinnie uciął replikę, że wyłom w regulaminie był zrobiony, nim prezydjum zdołało temu przeszkodzić. Zadowolenie, jakie z tego powodu malowało się na twarzy szanownego posła krakowskiego, miało w sobie coś tak figlarnego, że udzieliło się mimowoli całej galerji, ale poseł tymczasem już gdzieś koło czwartej czy piątej ławki zajęty był żywą rozmową, zapewne o innym jakimś przedmiocie. Ruchliwość umysłu zwykła iść w parze z ruchliwością fizyczną.
Najgodniejszą uwagi częścią każdego parlamentu bywa zwykle opozycja: dodaje ona ruchu i życia ciału reprezentacyjnemu. Jakże jednostajnemi byłyby posiedzenia sejmu lwowskiego, gdyby od czasu do czasu przynajmniej ks. Pietruszewicz nie urozmaicił rozpraw jakim długim, przez nos odśpiewanym akafistem, którego treść i język brzmi tak obco, tak dziwacznie dla każdego „przeciętnego“ G-alicjanina! Wysłuchawszy uważnie mowy tego szanownego posła, przecieram zawsze mimowoli oczy, i pytam sam siebie, czy mi się to wszystko przypadkiem nie śniło? Na jawie, tyle lat żyjąc w kraju, nie słyszałem nigdy po za salą sejmową tak oryginalnie skombinowanych dźwięków słowiańskich, nie spotkałem się nigdzie z tak bujną obfitością końcówek na -ennyj, ennaja, ennoje, i mógłbym żyć sto lat jeszcze, a nie dowiedzieć się, iż podlegam prawitidstwu austryjskomu, iż płacę prawitidstwienyje podatki z uległości dla wysoczajszalio prestoła, a to do tego stopnia, iż tylko nrawstwiennaja siła utrzymuje jako tako żyźń moją. Wszystkie te piękności filologiczne, z miną oczeń sarjozna wypowiedziane przez ks. Pietruszewicza, sprawiają na mnie zawsze krugam kurjoznoje wpeczatlenje: dobywam lornetki, i z miny kiwającego się ilegmatycznie oratora chcę nabyć pewhości, czy też on sam wierzy, iż mówi o rzeczach, stosunkach, pragnieniach i dążeniach rzeczywiście istniejących, i językiem, używanym przez dwóch przynajmniej ludzi w królestwie Galicji i Lodomerji? Daremnie! Nawet za pomocą spektralnej analizy nieodkryłby nikt w tem obliczu iskierki przedświadczenia o prawdziwości tego, co wygłaszają usta: czasem zdaje się nawet, że mówca drzemie i bez jego wiedzy jakaś fantasmogorja popraźnikowa wydobywa się na jaw ze znużonego ciała. A poseł Kowbasiuk i koledzy jego włościanie słuchają pobożnie, podczas gdy ks. Pawlików akompaniuje mówcy żywą mimiką i gestykulacją, obracając się to do sowietnika Ławrowskiego, to do sowietnika Kowalskiego z potakującym ruchem głowy. Wezwanie to powtarza się kilka razy, aż nakoniec obydwaj sowietnicy odwzajemniają się równie potakującym gestem. Wówczas ks. Pawlików rzuca tryumfujące spojrzenie po galerjach, jak gdyby chciał spytać: — „A co, Lachy, czy jabym nie mógł być metropolitą?“