historję po polsku, zwłaszcza, że uczniom przynależności przedlitawskiej staje się już zadość z powodu, iż dr. Zeisberg wykłada historję po niemiecku.
Prośbę tę fakultet polecił do zreferowania dr. Zeisbergowi, i idąc za zdaniem referenta, wszystkiemi głosami przeciw trzem oświadczył się za jej odrzuceniem, „ponieważ — jak opiewał referat — pretensje Polaków są nieuzasadnione, ponieważ oni są tu drobną mniejszością (eine verschwindend kleine Minorität), ponieważ to ubliżałoby prawom innych szczepów i t. d.“
Otóż dr. Zeisberg może jest Katonem kultury niemieckiej, i może ma więcej cywilnej odwagi niż jej koniecznie mieć musi doktoryzowany syn Wielkiej Germanji, ale gdyby nawet tak było, doktor Zeisberg nie ośmieliłby się pisać podobnego referatu, gdyby we Lwowie istniało rzeczywiście jakie rozdrażnienie. Albowiem łatwoby się stać mogło, iżby owa verschwindend kleine Minorität znalazła sposoby, któreby nawet najtwardszej czaszce doktorskiej uprzystępniły tę prawdę, iż w mieście i kraju, gdzie wszystkie objawy życia publicznego i umysłowego, wszystko, co się prawdziwie rusza i prawdziwie żyje, jest polskie — Polacy nie mogą być „drobną mniejszością“.
Gdy jednak dr. Zeisberg nie uważał za potrzebne hamować swoją odwagę cywilną pod tym względem, więc przeczuwał, iż przyjraiemy jego referat tak spokojnie, jak przyjmujemy obowiązek opłacania się dyrekcji niemieckiej za przedstawienia polskie.
A zatem, we Lwowie niema rozdrażnienia, niema prądu opozycyjnego, niema potrzeby zamykać Lwowian na kwarantanę w Przeglądzie Polskim, niema potrzeby kropić ich święconą wodą.
Quod erat damonstrandum.
Ach, ale Przegląd i Czas odpowiedzą mi, że nasz prąd opozycyjny lwowski, jakkolwiek w kwestjach praktycznych, takich np. jak obydwie powyższe, nie umie znaleźć odpowiedniego wyrazu, za to w teorji wyprawia okrutne herezje! Mniejsza o to! Kto niemoże i nie umie złamać pręta, ten nie złamie całej ich wiązanki. Gdybym był tyranem, śmiałbym się z takiej opozycji i dmuchał bym jej w oczy dymem z mego sygareta. Potrzeba znowu tak nerwowych ludzi jak autor „Teki Stańczyka“, by się bali wybryków opozycji w „Tygrysowie“.
„Tygrysów“ u Stańczyka, to Lwów. Kraków ochrzcił on Gawronowem, Czas nazwał Wiecznością, Kraj Całością, Przegląd Polski Lustratorem Galicyjskim. I pod wygodną formą tych pseudonimów mówi on wiele trafnych a więcej jeszcze dowcipnych rzeczy Czasowi, Krajowi i sobie. Szkoda, że łut gruntowej rozwagi więcej wart niż cetnar dowcipu, inaczej „Teka Stańczyka“ byłaby skarbem nieocenionym. Tak zaś, piewszy w niej list mianowicie, w zeszycie lipcowym, wart bardzo mało, wart nawet czegoś gorszego, niż „mało“.
Dowcipkując o Przeglądzie Polskim w Przeglądzie Polskim, Stańczyk zarzucił temu pismu, że ma chód nieregularny, jak młody królik. Tymczasem satyry takiej, jak listu p. Optymowicza, nie mógł pisać królik pisał ją zając. Zając, który się boi suchego liścia, przewracającego
Strona:Jana Lama Kroniki lwowskie.djvu/291
Ta strona została przepisana.