że po kilkomiesięcznych rekolekcjach za czasów hr. Mensdorffa, nieraz cały dzień nie wychodziłem z pokoju, bo mi się zdawało, że drzwi są zamknięte i żołnierz z bagnetem chodzi po kurytarzu.
Takato to jest moc nawyknienia, a im kto starszy, tem trudniej przychodzi mu odzwyczaić się od czegokolwiek. Kraków n. p. jest bardzo stary, Czas także już nie pierwszej młodości, a jego fejletonista nie odmłodniał bynajmniej, od kiedy przestał pisywać „Pogadanki o książkach i ludziach“. To też w Krakowie, w Czasie, a osobliwie w odcinku, redagowanym przez Nestora wszystkich fejletonistów galicyjskich, stare nałogi są nie do wykorzenienia. Pierwsze miejsce między temi nałogami trzyma to głębokie przeświadczenie, że poza Krakowem nie ma nic doskonałego. Nawet Mickiewicz, przy całym swoim geniuszu, przecież nie był Krakowiakiem, a już co do Szajnochy, to ten, gdyby był pisał w Krakowie, mógłby był zaćmić niejednego z tamtejszych uczonych, a tak, był zawsze tylko Galicjaninem! Obok patrjotyzmu polskiego, istnieje pod Wawelem jeszcze maleńki patrjotyzm krakowski, który objawia się w literaturze, w naukach, sztukach pięknych, w medycynie, w polityce, w sprawach publicznych i prywatnych. Czy kto n. p. widział Krakowianina, któryby przyznał, że jadł we Lwowie lepszą bułkę, niż w Krakowie, albo że bifsztyk u Götza jest tańszy a przynajmniej równie dobry, jak u Ziembińskiego? Ot i Rotlender, przy całej doskonałości swoich wyrobów cukierniczych, ani się umył do cukierników krakowskich! Cóż dopiero mówić o lwowskich stowarzyszeniach, o tutejszym ruchu publicystycznym, literackim, itd.? — Dobrze, że my tu przynajmniej nie mamy tak wysoko wyrobionej dobrej opinii o nas samych, i że chętnie uznajemy wyższość Krakowa we wszystkich rzeczach, w których ją rzeczywiście widzimy, bo inaczej, mogłoby między obydwoma naszemi miastami przyjść do waśni takiej, jak w średnich wiekach między miastami włoskiemi. Ale wracając do fejletonisty Czasu, muszę nadmienić, że u niego ów specjalny patrjotyzm krakowski spotęgowany jest jeszcze różnemi innemi wyobrażeniami, których prawdziwie uprzywilejowanem gniazdem są pewne kółka krakowskie, i które, oprócz Czasu, w żadnem piśmie perjodycznem, wychodzącem w Galicji, nie znajdują nigdy wyrazu. Jeżeli np. którego z bogobojniejszych Lwowian pocznie nagle trapić myśl, że cały ruch tegoroczny jest dziełem Antychrysta, że „Sokół“ kto wie, czy nie obali naszego porządku społecznego, a Towarzystwo naukowo-literackie bodaj czy nie ma zamiaru wprowadzić Garibaldego do Rzymu — to z obawami temi nie zwierzy się ani Gazecie Narodowej, ani Dzienikowi Lwowskiemu, ani nawet konserwatywnej z urzędu swego Gazecie Lwowskiej, ale spisawszy je za łaską Ducha świętego i opatrzywszy znakiem krzyża i przynależnym znaczkiem pocztowym, wyseła je do Czasu, który to wszystko drukuje bez względu na odmienny często kierunek swoich artykułów politycznych. Snać temi dniami wiadomości, które w Krakowie otrzymano z nad Pełtwi, musiały być nader groźne, skoro stary zrzęda z pod Wawelu widział się spowodowanym sam uchwycić za swoje „pogadankowe“ pióro i cisnąć na nas kilka ewanielicznych swoich piorunów. Potępia on cały nasz ruch stowarzyszeń, i nazywa go „wiązaniem się w kółka poza obrębem chrześciańskiego ustroju społecznego.“ Jedno więc powinno być tylko stowarzyszenie, a tem jest kościół katolicki! W imię wiary przod-
Strona:Jana Lama Kroniki lwowskie.djvu/61
Ta strona została skorygowana.