dwu tygodni krąży po mieście, i choć dotychczas nie mogłem sprawdzić, o ile jest autentyczną, nie mogę uchylić się od obowiązku zapisania jej na tem miejscu, głównie przeznaczonem dla doniesień tego rodzaju.
Spacery lwowskie nawet po ustaniu słoty i po wyschnięciu błota nie o wiele wypięknieją w tym roku. W Radzie miejskiej uderzono niesłusznie na p. Bauera, ogrodnika tutejszego uniwersytetu, zajmującego się upiększeniem miasta, i zwalono na niego winę, że Lwów nie może doczekać się niektórych ozdób ogrodniczych. Pan Bauer żali się, że mu miasto daje mało robotników, i że z tego powodu roboty postępują powoli. Zresztą wszystkie jego usiłowania na nic się nie przydadzą, jeżeli miasto z każdą nową plantacją postąpi sobie tak jak z ogrodem Pojezuickim. Mimo protestacji p. Bauera pozwolono przedsiębiorcy, dzierżawiącemu traktjernię w tym ogrodzie, zniszczyć najpiękniejszy gazon, i miejsce, przeznaczone na kwiaty, zastawić stołami i ławkami, które szpecą cały ogród. Obecnie dla zrównania tego pochyłego miejsca, wysypano je w części szutrem, przyczem w wysokości kilku stóp zasypano drzewa, które w skutek tego mogą uschnąć. Wszystko to dowodzi, że nasza Bada miejska, mimo wysokich cnót swoich, którym zresztą w poprzedniej kronice wszelki hołd oddałem, jest złą gospodynią i nie umie utrzymać porządku. Dalszym dowodem tej smutnej prawdy są najprzód dorożkarze, którzy zdzierają niemiłosiernie każdego, kto nie umie lub nie chce odwoływać się w każdym wypadku do najwyższej opiekunki wszystkich uciśnionych a lojalnych ludzi — t. j. do policji. Potem następują żebracy. Są pewne miejsca, jak n. p. chodnik przed tak zwaną kawiarnią wiedeńską, gdzie całe tłumy ubogich napastują formalnie przechodniów. Jeżeli to są istotnie biedni ludzie, potrzebujący miłosierdzia, czemuż ich nie umieszczą w domu ubogich? a jeżeli oddają się tej gałęzi zarobkowania tylko z amatorstwa, to tembardziej powinna władza wziąć ich w opiekę. Podobno jednak dobrze będzie, gdy przestanę wyliczać wewnętrzne nieporządki lwowskie — bo musiałbym znowu zejść aż do kwestji chodników i t. d. i powtarzać się bez końca.
Powiedziałem, że oprócz słoty zajmowała nas w tym tygodniu przeważnie kwestja krakowska. Jest to w drobnych rozmiarach powtórzenie wojny Gwelfów z Gibellinami, jak twierdzi krakowski korespondent wiedeńskiej Pressy. Zachodzą jednak bardzo kardynalne różnice między ową wojną a kwestją Weiglowską. Nie spierają się tu dwa miasta, ale tylko część mieszczan krakowskich występuje przeciw uchwale sejmowej. Następnie, trudnoby było powiedzieć, gdzie są Gwelfy, a gdzie Gibelliny. W obozie Weiglowskim zespoliły się obydwa te stronnictwa. Najprzód po jego stronie jest gibelliński projekt do ustawy o administracji politycznej, wypracowany przez p. Giskrę a zbijany przez reprezentantów naszego kraju, a potem przyczepił się do tego obozu także Gwelf lwowski, znany w świecie humorystycznym pod nazwą Benjaminka[1] reakcyjnego,
- ↑ Benjaminkiem, czyli „hrabią Benjaminkiem“ przezwano L. hr. D. korespondenta, a później współpracownika Czasu, z powodu, iż pewne wsteczne powagi krakowskie powitały ze zbytniem uniesieniem pierwsze jego próby literackie, wróżąc mu ogromną przyszłość i t. d. Ztąd „Benjaminek“ reakcji.