dowoleni. Chłopcy umawiali się, jak laurkę dadzą rodzicom. Każdy myślał inaczej.
Jeden mówi:
— Ja zaczekam, aż zasną, i położę na stołeczku przy łóżku.
Drugi mówi:
— Ja dam dopiero, jak wrócimy z kościoła.
Fil mówi:
— A ja wezmę do łóżka patelnię i o dwunastej huknę kijem na wiwat, jak w bęben. I dopiero dam.
Wszyscy się śmieją. Jest wielu, którzy się nie położą wcale.
— Przez całą noc? — pyta ktoś nieufnie.
— A no, co ważnego. Bo to jedną noc nie spałem, jak są goście.
I dopiero opowiadania o świętach, o gościach. I tak trwa godzinę. Jedni odchodzą, drudzy spóźnieni przychodzą.
— Tak leciałem; myślałem, że nie dostanę.
No i coraz mniej, coraz mniej. Aż został Dżek i Parkins. Parkins pomógł Dżekowi wytrzeć schody, bo trochę się zabłociły, i poszedł także. A w szafie zostały się tylko cztery laurki: Dżeka, brudasa Dżona, Warda i Nelly.
Dlaczego Nelly nie przyszła? Dżek bardzo chciał ją zobaczyć. Weszłaby w białym płaszczyku i białej czapeczce z pomponikiem. Płaszczyk Nelly wisi na trzecim kołku w środkowym rzędzie. Raz ktoś jej zrzucił czapeczkę, Dżek był akurat w szatni, więc wziął i powiesił. A pani woźna powiedziała:
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.