Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

handle w klasie, zmienił się, że go nie poznaję. Raz wziął pieniądze na ołówek, a kupił jakieś marki. To znów — niby mu pióro zginęło — wziął dwa centy, a pióro niby się znalazło. »Więc nie kupiłeś pióra?« »Przecież się znalazło«. »Więc gdzie masz pieniądze?« Mówi, że mu były potrzebne. Pytam się, na co dzieciakowi mogą być potrzebne pieniądze.
Pani Hamilton zaczęła płakać.
— Bo proszę pana kierownika matka wszystkiego nie powie. Gdyby ojciec się dowiedział, toby go żywego z rąk nie puścił. A ja wiem, że niewinien, tylko koleżki, o tacy, jak ten kawaler...
I pokazuje na Dżeka.
— ...Jak go posłałam po naftę, powiedział, że zdrożała. Ździwiłam się, ale jeszcze nie podejrzewałam. Bo mi się w głowie pomieścić nie mogło...
Znów płacze; kierownik ją uspokaja. A Dżekowi jakby kto w głowie wywiercił dziurę; ledwo oddycha.
— ...Wreszcie wczoraj, proszę pana kierownika, wyjął mi pokryjomu 5 centów. I dopiero się przyznał. Ale teraz już nie wiem, czy mam wierzyć... Och, jakie to bolesne dla matki... Przecież nie poto posyła się dzieci do szkół, żeby się uczyły... kraść.
I pani Hamilton już na cały głos zaczęła płakać, i wykrzykiwała:
— Dla takich dzieci, jak Fulton, powinny być inne szkoły. Jakieś poprawcze szkoły, żeby się z porządnemi wcale nie stykały. Bo zaraza idzie na całą klasę. Takich uczniów powinno się wypędzać ze szkoły.