nie miał się na nią rzucić. Ale ona coś krzyknęła i już go nie uderzyła. Tylko lokaje cyrkowi w czerwonych frakach trzymali żelazne drągi. Ale lew przeskoczył, tylko potem stanął w samym rogu klatki i ryczał. Strasznie był zły. I tak łapą w powietrzu ruszał, jakby ją chciał rozedrzeć. A potem zaczął gryźć klatkę zębami.
Fil aż pocałował Dżeka:
— Zrób kalkulację, Dżek.
Obstąpili Dżeka ze wszystkich stron.
— Sfinansuj.
Bo Harry nie pierwszy lepszy i jeżeli mówi, że poszedłby drugi raz nawet, to napewno warto widzieć.
Dobrze. W niedzielę pójdzie Dżek z Filem przed cyrk i dowie się, zobaczy, rozmówi, jeżeli będzie można. Jednem słowem, rozejrzy się.
Najgorsze, że nie miał mu kto pomóc. Mister Taft odmówił pomocy: nie zna się, nie wie. W fotografji pomogła matka Pennella. A tu musi sam. Żeby choć wiedział, jak zacząć.
Fil nie dawał mu spokoju.
— Musisz, — powiada.
I tak się jakoś zaczęło Dżekowi zdawać, że naprawdę ma obowiązek zaprowadzić trzeci oddział do cyrku.
Ale kiedy stanęli przed ogromnym domem, gdzie mieści się cyrk, jak zobaczyli milicjantów, którzy rozpędzają takich, jak oni, chłopców. A tu samochody walą jeden za drugim.
— Nic z tego nie będzie, — mówi Dzek.
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.