dziejem, ma duże znaczenie. I gdyby Dżeka nie tchnęło złe przeczucie, byliby może zwlekali do wtorku, a może i środy.
Taylor przynajmniej widać, że zmartwiony, bo prosił, żeby rodzicom nie mówić, że będzie spłacał po dwa centy tygodniowo. I to dobre, bo można przynajmniej bułki dla staruszka kupować.
— To i przez wakacje mamy dawać mu bułki?
— A ty coś myślał? Finansowo to się nazywa — zobowiązanie. Dziadek, układając budżet, liczy na bułkę, więc nie możemy robić mu zawodu.
Taylor nie wyjeżdża na lato, więc mimo bankructwo, wypełnią zobowiązanie. No, tak: Taylor. Ale Ford jeszcze zaczął urągać.
— Każdemu, — powiada, — mogą ukraść. Tak jakby to pierwsza na świecie kradzież.
— No, a dlaczego Dżekowi nic nie ukradli?
— Bo na rowerze nie jeździł.
Wychodzi, że Dżekowi dlatego nie ukradli, że nie jeździł.
— Co z głupcem gadać?
A Dżek naprawdę: ani w futball nie grał, ani się nie ślizgał, ani na rowerze nie jeździł.
A co najgorsze, bardzo się zaniedbał w nauce. Pani tylko na prośbę oddziału nie dała mu poprawki, ani robót wakacyjnych.
Tak, Dżek był naprawdę »osobliwym chłopcem«.
Bo są ludzie, których nic nie obchodzi. Aby jemu było dobrze. Wszędzie pcha się pierwszy, nie pomyśli, że innym też się należy. Mówią o nich:
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.