dzie zupełnie i można nie mieć z nią nic do czynienia.
Ani przeczuwał Dżek, jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Bo paniom się zdaje, że tylko łobuzom zależy na tem, żeby gdzieś siedzieć, żeby nie było widać i żeby mogli dokazywać. A nie wiedzą, że jak człowiek ma przez cały rok z kimś razem siedzieć po cztery godziny dziennie, to musi dobrze się zastanowić, żeby potem nie miał przykrości.
I poco się wtrącać? Jednemu chce pani dogodzić, że niby ma krótki wzrok albo mały, sadza go na pierwszej ławce, a on nienawidzi pierwszej ławki, a inny jest znowu zły, bo zazdrości. I trudno powiedzieć, czy lepiej, żeby łobuzy siedzieli na pierwszej czy na ostatniej ławce, czy razem czy osobno. Allana w zeszłym roku pani aż cztery razy przesadzała, a Fila — nawet trudno policzyć. Oni sobie nic z tego nie robili, tylko innym spokojnym zatruwali życie.
Nawet sami uczniowie mogą się pomylić. Gdyby Dżek znał Czarli tak, jak go później poznał, to wolałby nie korzystać z jego zegarka, byle był daleko. No, ale uczeń lepiej wie, niż pani, gdzie i z kim chce siedzieć.
I coby to było, gdyby pani naprawdę posadziła Dżeka z Allanem? Ile kłótni i skarg, a może i bójki na lekcji, w przerwie i na ulicy. — Pani przesadzi i zapomni, a ty się potem morduj przez całe cztery kwartały.
— Allan, uspokój się, — mówi pani.
— Proszę pani, bo Fil mi przeszkadza.
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.