zenty powinny być już naprawdę własne. Jeżeli się złamie zabawkę, albo chce podarować koledze, nie powinno obchodzić rodziców.
Aż Dżek nie miał innej rady, tylko poradził się Fila. Wybrał dzień, kiedy Fil był smutny, bo pani kazała przyjść jego matce na nieprzyjemną rozmowę: pewnie dziś nie będzie żartował.
— Nie martw się, Fil, pani ci pewnie przebaczy.
— A już: cztery razy mi przebaczyła, ale zapomniała i mówi, że trzy. Czy ja im się każę śmiać? I co ja takiego powiedziałem? Jak pani mówiła, że murzyni nie chcą być czarni, więc poradziłem, żeby pili dużo mleka, to może zbieleją. Dlaczego nie sprobować; przecież jak się je jagody, to się ma potem czarne usta i język. A te barany zaraz w śmiech, — a pani na mnie.
— Słuchaj, tyś wtedy mówił o jakiejś książce ze sztukami.
— Aaaa. »Bosko czarnoksiężnik«.
— Możesz mi ją pożyczyć na jeden dzień? Ja ci nie zniszczę.
— Niema już tej książki: ojciec ją w piec rzucił i spalił. Tam był taki doskonały przepis na fajerwerki. Wszystko można samemu robić: perfumy, atramenty różnych kolorów, — jak łykać ogień, jak przewrócić szklankę do góry dnem, żeby się woda nie wylała, jak zagotować wodę w papierze, jak nożyczkami krajać szkło.
— I udawało ci się?
— Nie bardzo, bo się dopiero uczyłem. I mama
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.