panu się zdaje, że jak jestem dziecko, to już wolno wszystko. Dorosłemuby pan tak nie powiedział.
Teraz Taft nie wiedział znów, co robić.
— Więc mówisz dalej, że dostałeś od dziadka?
— A co mam mówić, kiedy dostałem? Jak tylko ojciec wróci z roboty... Nawet zaraz przyjdę tu z mamą.
Ledwo udało się Taftowi zatrzymać Dżeka:
— Słuchaj, Dżek, — powiedział, trzymając go za rękę. — Stary jestem. Zdawało mi się, że naprawdę, ale teraz już sam nie wiem. Ale jeżeli się pomyliłem i wyrządziłem ci krzywdę, przebacz staremu. Każdy się może mylić. Chcę być twoim przyjacielem, bo jesteś porządny chłopiec. Nie zrozumiałeś mnie. Właśnie dlatego sprawiłem ci przykrość, że cię uważam za uczciwego chłopca...
— Który ojcu kradnie pieniądze, — łkając, dodał Dżek. — Zaraz się pan przekona.
I w dziesięć minut później matka najzupełniej potwierdziła to, co powiedział Dżek:
— Tak, wszystko prawda. Dostał pocztą od dziadka, i ojciec pozwolił kupić, co tylko zechce.
Jednego tylko nie mógł Dżek zrozumieć: zamiast się gniewać, mama serdecznie uścisnęła rękę Tafta i podziękowała mu.
Za co?
A wróciwszy do domu, przytuliła spłakanego Dżeka i mówi:
— Patrz, synku: pieniądze nie zawsze przynoszą człowiekowi szczęście.
To zdanie też zapamiętał Dżek i często sobie później powtarzał.
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.