Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

przyszła matka Pennella na skargę, i potem pani chowała mu kakao do szafki. Ale trzeci termos stłukł już na ulicy, więc przestali. Zaczął przynosić na śniadanie jajka, serdelki, sielawy (bardzo drogie ryby), jabłka, wiśnie, pomarańcze. Z początku prawie zawsze ktoś mu zjadał śniadanie, nie całe, ale trochę. Zaczęło się od kakao, bo każdy chciał sprobować, czy naprawdę gorące. Był czas, kiedy nawet sam się pytał, »czy chcesz jeden serdelek?« albo »czy chcesz pół pomarańczy«? Bo przestali już brać od niego, bo klasa się na tych gniewała, nazywali ich żebrakami, pętakami i mówili, że im oczy wyłażą. Więc dali pokój.
Ubranie miał Pennell ciepłe i bogate, ale zawsze brudne. Nos wycierał rękawem, chociaż miał chustkę, którą często gubił, i pończochy mu opadały. Bardzo był nieporządny. Jak czego nie zostawił w klasie, gubił na ulicy. Ale mówił, że na ulicy. Pennell nie był kłamczuch i nie lubił się skarżyć; mówił prawdę, jak go się zapytać. I to się niektórym nie podobało. Przez jakiś czas żartowano tak, że się pytali:
— Wiliamek, kto ci zjadł śniadanie?
Inny powiedziałby: »tobie co do tego?«, a Pennell nie:
— Kto mi zjadł śniadanie?... Jedno jajko zjadł Robin, a drugie jajko sam zjadłem.
— A jajeczko było smaczne? — pyta się kpiarz.
— Smaczne było, — poważnie odpowiada Pennell.
— A kto zjadł wisienki?