— Dobrze, — zgodził się Pennell. — Zaczekam parę dni. Wcale mi się nie spieszy.
Co tu robić?
Brać, czy nie brać?
Bo właściwie dlaczego nie wziąć? Weźmie przecie nie dla siebie, tylko dla całej klasy. Zresztą będzie mu spłacał, bo kooperatywa przyniesie dochód. — Ale z drugiej znów strony, zacząć właśnie od Pennella, od którego porządniejsi wszyscy trzymają się zdaleka? Żeby nie było gadania, żeby się nie nazywało, że się zaprzyjaźnił, żeby od niego wymanić? Bo jeżeli nawet nie pomyślą naprawdę, ale będą gadali. A pierwsza z pewnością zacznie Doris, za nią Klaryssa, pewnie Allan, może nawet Dżems?
Co tu robić?
Brać, czy nie brać?
Nie wszyscy uwierzą, że Dżek wcale go się nie prosił, tylko Pennell pierwszy przyszedł.
Miał nad czem się przez dwa dni zastanawiać. No i wymyślił.
Po pierwsze, urządzi zebranie: niech sami powiedzą, co wolą. A po drugie, sam pójdzie do rodziców Pennella i zapyta się, czy chcą. Nawet lepiej naprzód rozmówi się z matką Pennella.
I taką odpowiedź dał właśnie.
W piątek po lekcjach wyszedł razem z Williamkiem, i już na ulicy zaczepił ich pierwszy Czarli.
— Odprowadzasz Pennella? — mówi Czarli, — pewnie będzie ci fundował?
— Właśnie, że nie.
Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.