ścieradle leżał umrały, obok paliła się świeca. W stancji nie było nikogo.
Franek — mularz, ubrany w surdut ceglastego koloru, w pantoflach, z szyją, obwiązaną szalem czerwonym, leżał spokojnie, tak spokojnie, jak gdyby nigdy w życiu nie robił awantur, jak gdyby nie zabił uderzeniem w brzuch jednej ze swoich trzech żon, jak gdyby nie „zaszlachtował“ był raz człowieka, jak gdyby nie kradł, nie bił się nigdy na pięście, jak gdyby nie rozrabiał gliny, nie woził cegieł, nie budował domów, jak gdyby nie spadał dwa razy, raz z wysokości drugiego piętra, co to cztery miesiące leżał w szpitalu, jak gdyby nie zapił się wreszcie na śmierć, nie osierocił dwojga dzieci ze swego trzeciego małżeństwa.
Antek patrzał na twarz Franka i przypomniał sobie jednę z postaci, które widział tam, na płótnie w Zaruczaju. Westchnął.
Długo patrzał Antek wielkiemi oczyma na tego trupa i myślał coś i czuł coś, i sam nie wiedział, co czuł i co myślał.
Splunął, skrzywił usta do uśmiechu i rzekł:
— Cóż, panie Franku, po wódce należy ci się teraz zakąska... z ziemi.
Dziecię ulicy umiało myśleć i czuć po człowieczemu, ale myśli swych i uczuć ludzkich nie umiało, a może wstydziło się przelać w słowa.
W czapce na głowie, z papierosom w ustach, wszedł Bzik.
— O la Boga, Antek, a ty zkąd? Drapnąłeś?
— Juści.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.