Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Ten i ów łzę otarł rękawem, ta i owa fartuchem nos wytarła, a że rozczulać się na sucho nie wypada, więc świeża się wódka zjawiła.
— Będzie nieboszczykowi, świeć Panie, nad jego duszą, przyjemniej, gdy zobaczy, że go przy wódce wspominamy.
— A patrzcie no, tydzień temu... ktoby to pomyślał.
Zeszło się jeszcze kilku sąsiadów. Nowy gość stawiał nową kwaterkę. Zaciemniły się okna, zarosiły szyby, gorąco się w izbie zrobiło od papierosów i oddechów ludzi, od wódki i łez, ale i weselej trochę.
— Ot, harmonja ostała, możeby zagrać.
— Daj spokój, sąsiedzi będą się gniewali.
— A niech ich. A co komu do tego?
Jeszcze kilka szklaneczek, jeszcze kilka dowcipów i żartów, i rozpoczęła się gra, później i tańce.
Trzy rodziny trzech zmarłych żon nieboszczyka postanowiły uczcić Franka — mularza.
Już niejeden przedmiot poszedł do fanciarza, niejedna powędrowała tam chustka, surdut, palto.
Bzik wziął harmonję i zagrał, zrazu smutnie, potem weselej. Koło niego ugrupowały się dzieci. Olek i Wikta siedzieli na kufrze, zagryzali cukierki i przez mgłę dymu błyszczącemi od wódki oczami patrzeli. Olek miał lat cztery, Wikta — ośm.
Zaczęły się tańce, zrazu nieśmiałe, potem głośniejsze. Gości przybywało. Zaludniła się sień suteryny. Po ścianach spływały krople wody. Świece ciemno się pa-