Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja tam wam — ciągnął kelner — opowiadać wszystkiego nie będę, bo to są rzeczy tajemnicze i wreszcie wy na to jeszcze za smarkacze. Więc, widzicie, mówię wam, że życie jest psie, ale co tam, trudno; na to, widzicie, rady niema...
Chwila milczenia.
— Antek jest ładny chłopak, więc może iść, powiadam, do cukierni, żeby się wogóle trochę obznajomił. A potem może... A Józiek to też byłby chłopak niczego, ale mu palca brak u ręki, to na nic, musi iść do rzemiosła, albo co. Najwyżej mógłby być tam w jakiejś garkuchni, a nie w restauracji, gdzie się wielkim panom usługuje... Tylko to trzeba trochę się wykształcić.
Znów pauza.
— A ty, Antek, czytać nie umiesz, to źle. W cukierni jeszcze jako tako. Pisma rozeznasz po okładce, ale w restauracji trzeba rachunki pisać, a to, a owo.
— A pan Bronek nauczyłby mnie czytać?
— Nauczyć to nie, ale pokazać ci mogę. Poczekaj, jutro przyniosę kurjera, to ci pokażę.. A ty, Józiek, to choroba wie, co z tobą zrobić.
— Już ja sam ze sobą zrobię — odparł Józiek, rozgniewany wspomnieniem o swoim brakującym palcu.
— A no, kiedyś taki wielki pan, to sobie rób, co chcesz. Ani ja ci brat, ani ojciec, ani swat, żebym miał głowę sobie łamać.
— A niech sobie nie łamie, niech śpi, bo się urżnął.